Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Max Steiner

Adventures of Mark Twain, the (Przygody Marka Twaina)

-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 06-07-2016 r.

Mimo iż to my, Europejczycy poszczycić się możemy bujną i bogatą historią, czasami jednak powinniśmy uczyć się od ziomków zza oceanu, tego, jak z poszanowaniem podejść do rodzimej kultury. Dosyć wąskie grono amerykańskich twórców wypełniają literaci i autorzy znanych na całym świecie opowiadań, wśród których szczególnym uznaniem cieszył się Samuel Clemens znany jako Mark Twain. To właśnie on był autorem przygód Toma Sawyera i Huckleberry Finna, by w pewnym momencie samemu stać się obiektem wielu niesamowitych historii. Dla współczesnych Mark Twain jest swoistego rodzaju symbolem XIX-wiecznej Ameryki. Nie dziwne więc, że co rusz przypomina się o nim w różnego rodzaju dziełach literackich i filmach. Jednym z takich obrazów były Przygody Marka Tawina (The Adventures of Mark Twain) zrealizowane z wielkim rozmachem w 1944 roku,. Wielokrotnie nominowane do Oscara widowisko prezentowało wybrane fragmenty z życia pisarza okraszone sporą porcją humoru i ciekawych wizualizacji. Jednakże nie tylko stronę wizualną doceniono w tym filmie. Twórcy bardzo dużo czasu spędzili na badaniu historii omawianej postaci, jej wyglądu i usposobienia. W proces produkcji zaangażowane były nawet środowiska naukowe, ale ostatecznie film Irvinga Rappera nie ustrzegł się krytyki ze strony ortodoksyjnych pasjonatów historii Twaina. Zarzuty padały głównie pod adresem luźnego interpretowania niektórych faktów. Niemniej jednak Przygody Marka Tawina wytrzymały próbę czasu stając się jednym z największych klasyków kinematografii.



Swoją nieocenioną rolę w tym wszystkim miał autor ścieżki dźwiękowej, Max Steiner. Kwestia jego angażu do flagowego produktu Warner Bros. była bezdyskusyjna. Muzyczny szef tamtejszego studia do realizacji tego zadania podchodził już w 1942 roku, kiedy nakręcono cały materiał filmowy, ale dopiero dwa lata później (ze względu na liczne problemy) zdołano ukończyć i rozpowszechnić to dzieło. W tym czasie Steiner zdążył już skomponować oscarową ścieżkę dźwiękową do innego filmu Rappera, Trzy kamelie (Now, Voyager). I właśnie ten okres – mniej więcej do połowy lat 40 – uważać możemy za kulminację procesu kreowania i rozwijania uniwersalnego języka klasycznej partytury filmowej. Prawie piętnastoletnie doświadczenie w definiowaniu funkcjonalnych podstaw muzyki filmowej pozwoliły Steinerowi z wielką swobodą wejść w równie swobody i barwny świat Tawina. Od samego początku wiadome było, że obok własnych pomysłów, autor ścieżki dźwiękowej zmierzyć się będzie musiał z całą historyczną otoczką opowiadania. Pomocne okazały się nie tylko XIX-wieczne pieśni patriotyczne, takie, jak „Hymn Bojowy Republiki”, czy „Dixie”, ale i coraz prężniej rozwijający się nowy trend w muzyce poważnej – Americana. To wszystko pozwoliło Steinerowi stworzyć prawie 100-minutową, polichromatyczną partyturę, wpisującą się wielką czcionką w historię muzyki filmowej.

Niestety, jak większość ówczesnych ilustracji tworzonych dla studia Warner Bros., tak i ta w momencie premiery nie została opublikowana w formie soundtracku. Oryginalne taśmy dawno już przepadły, a jedyną formą prezentacji palety tematycznej była uwertura rozpowszechniona w formie nutowej. To od niej rozpoczęła się przygoda John Morgana i Williama Stromberga z rekonstrukcją filmowej kompozycji Steinera. Po wielu latach eksperymentowania z re-recordingami klasyków muzyki filmowej (między innymi Maxa Steinera), artystyczny duet postanowił sięgnąć po tę obszerną, ale jakże ciekawą pracę. Morgan przyznał, że wybór akurat Marka Tawina nie był przypadkowy. Chciał alby cały projekt był swoistego rodzaju hołdem upamiętniającym ofiary ataków terrorystycznych z 2001 roku. Wziąwszy więc na warsztat stworzony przez Steinera zapis nutowy, zoptymalizował całość w taki sposób, aby w siedemdziesięciominutowym czasie prezentacji zawrzeć wszystkie najistotniejsze elementy partytury. Nie było to łatwe, bo muzyka Austriaka nie ograniczała się tylko do klasycznych, orkiestrowych form wyrazu, ale angażowała szerokie spektrum etnicznych, folkowych instrumentów. A wszystko to zaaranżowane w typowy dla Steinera, mistrzowski sposób. Solowe partie na kontrafagot były ponoć tak skomplikowane, że wykonujący je solista poprosił o dzień przerwy na „oswojenie się” z mini-koncertem napisanym przez Steinera. Podczas kolejnej sesji zebrał owacje na stojąco za świetnie wykonane partie. To tylko obrazuje z jak obszernym i trudnym materiałem mieli do czynienia ludzie zaangażowani do re-recordingu. Czy i tym razem udało się przeskoczyć wysoko postawioną przez ojca gatunku poprzeczkę?


Porównując materiał filmowy z tym, co otrzymaliśmy na krążku od Naxos uważam, że tak. Wykonanie moskiewskich symfoników nie odbiega od oryginału, a pasja z jaką tamtejsi muzycy podchodzą do rekonstrukcji hollywoodzkich prac daje się odczuć dosłownie w każdej zarejestrowanej partii. Jakość nagrania również nie daje powodów do malkontenctwa. Tym bardziej, że wytwórnia Naxos postarała się również o wersję SACD dającą możliwość wysłuchania nagrania w przestrzennym, pięciokanałowym miksie. Posiadacz regularnego krążka nie powinien czuć się gorszy, bo siłą nośną tego wydawnictwa jest sama muzyka…



…a dokładniej temat przewodni prowadzący widza/słuchacza od pierwszej do ostatniej minuty Przygód Marka Twaina. Partyturę otwiera rzecz jasna fanfara studia Warner Bros., po której następuje typowa dla prac tamtego okresu uwertura. To właśnie tam zapoznajemy się z czteronutowym idiomem tematycznym przypisanym głównemu bohaterowi. Dosyć zachowawcza, choć pozytywna w wydźwięku melodia idealnie wpisuje się w lejtmotywiczne założenia wagnerowskich kompozycji. Autor ścieżki podejmuje więc pewną koncepcję (w tym przypadku melodyczną), by wokół niej kreować bardziej szczegółowe elementy narracji. Duch scenicznych, baletowych form wyrazu przenika każdą kartę partytury, czyniąc ją bardzo ekspresyjną i ciekawą pod względem dramaturgicznym. Przykładem mogą być dwa następne utwory, czyli Pirates oraz Young Samuel Clemens Finds His Place, gdzie nie brakuje dźwiękonaśladowczych form, tzw. Mieckey-mousingu. „Pijana” trąbka, opadające i wznoszące się skrzypce, nagłe zmiany tempa… Zwróćmy uwagę, że wypracowane wówczas standardy nie zestarzały się do dnia dzisiejszego, stając się nieodzowną panoramą wszelkiej maści filmów o charakterze familijnym. Korzystają z nich niemalże wszyscy, ale tylko nieliczni (np. John Williams) potrafią podejść do tego typu form, jak do swoistego rodzaju koncertu działającego dwudrożnie: jako adekwatna ilustracja i strawa intelektualna dla słuchacza pławiącego się w technicznej maestrii. A skoro o kunszcie warsztatowym mowa, to słuchając Twaina nie sposób przejść obojętnie wobec takich utworów, jak Frogs, ale i Theatre Scene.



Bynajmniej na tych dwóch wynurzeniach nie kończy się pomysłowość kompozytora. Zwróćmy uwagę na końcówkę The Squirrel – Livy. Steiner przedstawia tam motyw ukochanej Twaina – Livy. Motyw wychodzący z melodii tytułowego bohatera, ale zdecydowanie ocieplający wizerunek słynnego podróżnika. Troszkę chłodu wprowadza natomiast ostinato najczęściej towarzyszące scenom żeglugi – czasami pasywne, a innym razem bardziej wylewne pod względem dramaturgicznym (Riverboat in Fog).



Pokaźmy arsenał ciekawych aranży ubogaca obecność tematów pobocznych odwołujących się do amerykańskiej tradycji. Obok wielu potężnych fanfar wyrastających z dobrze się mającej Americany, warto odnotować, że Steiner posiłkuje się fragmentami znanych melodii, ot chociażby takich, jak „Hymn Bojowy Republiki”, czy „Dixie”. Ten pierwszy jest nośnikiem patosu często udzielającego się scenom podróży i spotkań – między innymi z generałem Ulissesem (Meeting General Grant). Austriacki kompozytor świetnie bawił się tą melodią angażując ją nawet na grunt idyllicznej kołysanki (Bedtime Story). Wydawać by się mogło, że tak intensywne posiłkowanie się klasyką sprowadzi partyturę Strinera do roli odmierzonej od linijki ilustracji. Otóż nie. Imponuje sposób w jaki autor ścieżki bawi się narzuconymi koncepcjami. Zaciera wszelkie granice między wagnerowskim dramatem, slapstickowym graniem, a pro-patriotyczną wymową partytury. Całość zdaje się stawiać przed nami spójną, fascynującą historię, której zrozumienie nie jest domeną tylko tych, którzy obejrzeli film Irvinga Rappera. Tak jak prace XIX-wiecznych klasyków, tak i Przygody Marka Twaina mają prawo wywarzać bramy naszej wyobraźni, o tyle, o ile im na to pozwolimy swoją bezgraniczną atencją.

No i tutaj dla współczesnego odbiorcy zaczynają się schody. Odbiorcy nastawionego na prostą, komunikatywną i zwartą treść. Miłośnik rytmicznych soundtracków zaglądających na grunt muzyki popularnej może mieć problem w odnalezieniu się pomiędzy technicznym majstersztykiem Steinera, a szczelnym zagospodarowaniem przestrzeni. Krążek od Naxos poniekąd stara się rozprawiać z tym problemem poprzez odpowiednią selekcję wartych uwagi fragmentów. Niemniej jednak i te zaprezentowane 70 minut ma prawo nadwyrężyć cierpliwość – szczególnie pod koniec płyty, kiedy wszystkie karty tematyczno-stylistyczne zostały już odsłonięte. Mimo wszystko jest to kawał klasyki, z którą każdy szanujący się miłośnik muzyki filmowej powinien choć raz w życiu się zderzyć.


Najnowsze recenzje

Komentarze