300tu Spartan miało zadziwić świat, miało podbić – zaszokować publikę oraz pokazać historię garstki wojowników, garstki żołnierzy walczących w obronie własnych ideałów, w obronie własnej ojczyzny. Historia nauczyła nas jak postrzegać ową nację, która długo jeszcze przed narodzinami Chrystusa była wyznacznikiem męstwa, honoru i godności. Wiedzieliśmy wszyscy co dokonała Sparta, a przede wszystkim co sprawiło, że pamiętamy o niej, za co ją podziwiamy przez te wszystkie minione wieki. Bitwa pod Termopilami to jeden z aspektów, które odkrywają pewną kartę historii Sparty. Owa bohaterska bitwa została ukazana w komiksie Franka Millera, który pragnął uwieńczyć potyczkę garstki mężnych i walczących do śmierci żołnierzy, by oddać im hołd i szacunek, który uczynił z nich uniwersalnych, ponadczasowych herosów.. Frank Miller swego dzieła bynajmniej nie oparł na historycznych faktach, źródłem jego inspiracji stał się film (z 1962), który zachęcił go do wykreowania komiksowego opowiadania.
Po niewątpliwym sukcesie filmu Sin City, którego nota bene autorem również jest Miller, zdecydowano, że skoro komiksy pisarza cieszą się olbrzymią popularnością, to grzechem byłoby nie skorzystać po raz kolejny z twórczości w/w artysty. Tak więc padło na 300. Niewątpliwie od samego początku przykuwała i intrygowała realizacja filmu: ekstrawagancja technologiczna związana z przyspieszaniem klatek poprzez rezygnacje z kręcenia w plenerach. Angaż dostały tysiące grafików i programistów z 4 najlepszych firm trudniących się tym fachem, po to tylko, aby odzwierciedlić w filmie dosłownie namalowane obrazy z komiksu. Przeniesienie stylu noir będącego nieodzownym elementem twórczości pisarza na ekran filmowym było czymś bardzo niebezpiecznym, aczkolwiek przy tym postępie technologicznym możliwym. Ekipa nie zawiodła – dostaliśmy naprawdę genialnie wykreowany i piękny plastycznie, a przy tym niesłychanie brutalny film, w którym czujemy się, jakbyśmy czytali komiks pisarza.
Niestety mimo wszelakich peanów, które przemawiają oczywiście bezapelacyjnie za rezultatem dzieła trzeba skarcić głównie scenarzystę i reżysera, którzy mimo szczerych chęci nie dorośli do tego aby pokazać „piękno śmierci” sprawiając iż ekranizacja jest produkcją bezduszną… z wiejącym ze wszystkich stron czasem żałosnym i niestrawnym patosem.
Tymczasem ad rem. Nadwornym kompozytorem reżysera(Zack Snyder) już od jakiegoś czasu jest Tyler Bates. Niewiele dobrego można powiedzieć o tym dość młodym amerykańskim muzyku. Bates napisał już kilkanaście partytur z czego najbardziej znane to Get Carter i dwa horrory(Dawn of the Dead oraz Devil’s Rejected). O muzyce z tych filmów nie chcę wspominać bo to jeden totalny bałagan, który zapewne prawo bytu ma wyłącznie w połączeniu z obrazem. Stricte ilustracyjne albumy Batesa sprawiły iż nabrałem wątpliwości, czy podoła on zadaniu i w pełni wywiąże się z oczekiwań fanów muzyki filmowej. Niewątpliwie dla Batesa angaż przy 300 mógł go znakomicie wypromować i sprawić, iż jego następne prace będą bardziej ambitne, a przez to wszechstronne muzycznie.
Szansa i okazja została niestety zaprzepaszczona… Bates nie sprostał powierzonemu zadaniu, sprawił ogromny zawód zapewne licznym zagorzałym i oczekującym słuchaczom. Cechy albumu można streścić w jednym słowie – PLAGIAT! Plagiat w każdym calu muzycznej pracy kompozytora.
Mamy tutaj kolokwialnie mówiąc zrzynkę, najróżniejszych partii muzycznych co mnie strasznie zdeprymowało i zabolało. Muzyk kradnie fragmenty czy też bezczelnie wzoruje się na dokonaniach kolegów po fachu. BA! On nawet zapożycza nuty ze swoich uprzednich prac, dzięki czemu tworzy papkę ilustracyjną ubraną w ładny garnitur z bazarów. Gdzie tu inspiracja, gdzie kreatywność czy jakaś koncepcja, gdzie innowacyjność, gdzie myśl i założenia… Wymieniając te najważniejsze kopie, to oczywiście Titus Goldenthala na którym to Bates bezwstydnie opiera swój główny temat z epickim chórem w roli głównej. Idąc dalej słychać nawiązania do Gladiatora Hansa Zimmera, ale i również jego Black Hawk Down (gitara). Bates tworzy taki muzyczny misz-masz, gdzie upycha wszystko do jednego worka. Kompozytor wprowadza nieudolnie brzmiące gitary elektryczne, aby nadać męskości i agresywności spartańskim żołnierzom, aczkolwiek pozbawione linii melodycznej nie dają pożądanego efektu. Gryzą się z obrazem, który mimo, iż jest ekranizacją komiksu potrzebował bardziej epickiej oprawy niżeli takiego elektronicznego bałaganu. 300 nie oferuje niczego odkrywczego, a tylko swoim tytułem stara się bronić dobrego imienia, które wypromował wyłącznie film. Muzyka ta jest bezbarwna, ciężka i niesłychanie toporna. Używana etnika jest wpleciona na silę, aby podkreślić co najwyżej walczącą armie perską. Przez wokalne partie żeńskie przemawia co prawda tęsknota i lament królowej Gorgo, szkoda tylko, że owe rozwiązanie było już użyte w Gladiatorze. Abstrahując już od ciągłego narzekania, można w cudzysłowu pochwalić Batesa, iż jego oprawa całkiem poprawnie radzi sobie w połączeniu z obrazem. Ilustracyjne kawałki w miarę odwzorowują sytuację na polu bitwy i podczas patetycznych przemówień. W tej partyturze znajdzie się niewątpliwie coś intrygującego, mimo tych licznych popłuczyn. Użycie potężnego chóru nadało pewnej wzniosłości w niektórych momentach, co na pewno w jakimś stopniu pomogło oddać zachwyt i euforię. Takich utworów jest niestety za mało, by zrekompensować nam cała resztę muzycznej dziury-ściany dźwieku.
300tu Spartan było na pewno spektakularnym wydarzeniem i jestem pewien, że będziemy mogli nie raz wspominać ową ekranizacje jako udany eksperyment wizualny. Produkcja może nie doczeka się takiej chwały jak dokonania czy też wyczyn heroicznych wojowników jednakże zapisze się jako innowacyjny i umiejętnie, z rozmachem wyreżyserowany obraz. O muzyce radzę jak najszybciej zapomnieć, bo sukcesu Gladiatora czy też Kingom of heaven raczej nie zdoła poprawić, zostawając daleko daleko w tyle jako mało atrakcyjna papka dla garstki mniej wymagających słuchaczy. Nie dajcie się nabrać na te elektroniczne brzęko-trzaski. Muzyka jakościowo nie jest proporcjonalna do zalet filmu, co ewidentnie uwidacznia się w braku oryginalności partytury, bez której album nie posiada charakteru czy też temperamentu. Oczywiście zaślepieni fani filmu będą gloryfikować muzykę kierując się raczej wzniosłym doznaniem po zobaczeniu produkcji, lecz przestrzegam aby racjonalnie podejść do tego albumu i darować sobie kupno tegoż – brzydko mówiąc – gniota w ładnej otoczce(okładce).
Poniżej obok listy utworów znajduje się inna okładka z wydaniem specjalnym. Niestety niedostępna w Polsce. Na uwagę zasługuje fakt, że jedyną różnicą pomiędzy wydaniem oficjalnym jest większa ilość zdjęć oraz unikatowe wkładki.