Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Harry Gregson-Williams

Infinite (W nieskończoność)

(2021)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 16-06-2021 r.

Jeszcze kilka lat temu postać Antoine’a Fuquy była gwarantem jakości. Dzisiaj już nie wiadomo czym kieruje się ten reżyser wybierając kolejne projekty. Najnowsze jego dzieło – adaptacja powieści D. Erica Maikranza – zatytułowane W nieskończoność (Infinite) jest tylko potwierdzeniem słabej dyspozycji twórczej Amerykanina. Pomysł na opowieść o mężczyźnie, który odkrywa, że przypisywana mu choroba psychiczna jest w rzeczywistości przedzierającą się w podświadomości pamięcią z jego dawnych wcieleń jest w gruncie rzeczy całkiem interesujący. Niestety sposób w jaki przekuwa się to wszystko na materię filmową może budzić wiele pretensji. Olbrzymie luki w warstwie fabularnej, sztywne dialogi oraz nie do końca przekonujące kreacje, to tylko niektóre „grzeszki” produkcji. Warto w tym miejscu wspomnieć, że pierwotnie w roli głównej miał wystąpić Chris Evans, ale uniemożliwił to konflikt w terminarzu. Na jego miejsce wskoczył Mark Wahlberg – jeden z najbardziej statycznych aktorów w branży. Szumne deklaracje o hybrydzie Matrixa z The Old Guard okazały się tylko nieudolną próbą stworzenia widowiska naszpikowanego scenami akcji.



Film, który swoją premierę miał na platformie streamingowej Paramount+ przemknął niezauważenie. Zupełnie jak ścieżka dźwiękowa, która towarzyszyła temu obrazowi. O jej stworzenie Antoone Fuqua po raz kolejny poprosił jednego ze swoich stałych współpracowników, Harry’ego Gregsona-Williamsa. Ten angaż oraz gatunek, z jakiego wyrasta Infinite, dawało ogólne, choć mylne wyobrażenie w jakim stylu tworzona będzie ilustracja muzyczna. Ostatecznie jednak kompozytor powstrzymał się przed zalewaniem odbiorców nadmiarem elektroniki. Hamulcem, który zaciągał się nad tym elementem faktury muzycznej były wątki z przeszłości głównych bohaterów determinujące ich współczesne działania. Widowisko pełne jest scen retrospekcji i różnego rodzaju przebitek z mniej lub bardziej zamierzchłych epok, co siłą rzeczy skłoniło Gregsona-Williamsa do bardziej organicznego grania. Oczywiście im dalsze są te podróże w czasie, tym bardziej wpływa to na samo instrumentarium oraz stylistykę pracy. Nie dziwne zatem że temat przewodni tętni perkusjonaliami i instrumentami kierującymi naszą uwagę w stronę kultury Dalekiego Wschodu. Sam wątek reinkarnacji oraz miejsce, gdzie protagoniści przygotowują się do starcia z niebezpiecznym Bathurstem skłaniają do częstszego sięgania po prowizoryczną etnikę. Niestety jest to wszystko tworzone jakby z obowiązku, bez większego wczuwania się i bez jakiejkolwiek kreatywności. I to samo można powiedzieć o temacie przewodnim kreowanym na podniosłą nutę jakich w fabryce zwanej Remote Control Productions powstawało wiele.


Anonimowy charakter melodyki oraz sposobu gospodarowania zasobami instrumentalnymi przekłada się na odbiór ścieżki dźwiękowej w samym filmie. Nie ma więc mowy o jakimkolwiek zachwycie, skoro każda sekunda ilustracji kalkulowana jest bilansem ewentualnych korzyści lub strat względem obrazu. Nawet patetyczny ton motywu głównego dawkowanego w chwilach, kiedy Evan (główny bohater) poznaje swoją przeszłość nie ma tu większego znaczenia. Skutecznie rozliczany jest każdy decybel muzyki na korzyść pozostałych elementów dźwiękowego miksu. I można się tylko cieszyć, że taki stan rzeczy utrzymuje się praktycznie do końca, ponieważ ostatni akt widowiska stoi pod znakiem dynamicznej i nieco chaotycznie skonstruowanej akcji. To samo tyczy się ścieżki dźwiękowej, w której szala korzyści przesuwa się w stronę elektronicznych form kreowania suspensu i dyktowania tempa akcji. Wytężając jednak swój słuch można dokonać kolejnego zdumiewającego odkrycia. Gregson-Williams nie trwoni czasu na kolejne aranże tematyczne, poddając się manierze maksymalnego podążania za filmowym montażem. Gitarowe riffy, pulsujące bity oraz smyczkowe ostinata są doskonale znanymi narzędziami, za pomocą których kompozytor wypełnia pewne dźwiękowe luki. Szkoda że nie stoi za tym jakaś choćby bardziej angażująca melodycznie treść. Można bowiem odnieść wrażenie, że poza przepisywaniem pewnych fragmentów temp tracku (na który zapewne składały się jego wcześniejsze kompozycje), niewiele więcej zdziałał. Wyjątkiem są wstawki wokalne wciskane tu i ówdzie, przypominające o etnicznym wydźwięku całej pracy. Ale czy to wystarczy, aby muzykę do Infinite uczynić produktem, który niczym główni bohaterowie nie będzie się imał czasu?



Najwyraźniej takie wyobrażenie mieli wydawcy z Paramount Music, ponieważ w dniu premiery filmu Fuqua ukazał się również stosowny album soundtrackowy. I cóż, wbrew tytułowi nie grozi nam zatracanie się w nim w nieskończoność. Przede wszystkim przez wzgląd na optymalny czas trwania całego albumu. Niespełna 45-minutowa selekcja materiału wyczerpuje temat w zupełności. Wyczerpany może się również poczuć odbiorca, który zna na pamięć wszystkie tricki, jakimi posługuje się Harry Gregson-Williams w swoich pracach. Prezentowany tu zestaw nie stanowi absolutnie żadnego novum w twórczości Brytyjczyka. Wątpliwa jest również końcowa jakość utylizowanych pomysłów. Nie sposób nie odnotować, że ilustracja do W nieskończoność pozbawiona jest większego polotu, a wyprowadzane pomysły nijak przekuwane są na angażującą lub przynajmniej intrygującą treść. Ot średniak jakich wiele ostatnio w wykonaniu Gregsona-Williamsa.


Najnowsze recenzje

Komentarze