Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Roque Baños

Risen (Zmartwychwstały)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 03-04-2021 r.

Film Zmartwychwstały (Risen) w reżyserii Kevina Reynoldsa, to opowieść o pewnym rzymskim centurionie, który od Poncjusza Piłata otrzymuje osobliwe zadanie. Otóż okazuje się, że skazany i ukrzyżowany przed kilkoma dniami, „samozwańczy mesjasz”, znika z grobu. Zwierzchnik nie przyjmuje do wiadomości, że doszło do cudownego zmartwychwstania, jak głosi miejscowa nowina. Uważa, że któryś z jego uczniów lub bliskich po prostu wykradł ciało. Aby więc udowodnić ten spisek, posyła Claviusa, aby dogłębnie zbadał sprawę. Początkowo żołnierz jest sceptycznie nastawiony do tej sprawy, ale w miarę odsłaniania kolejnych kart historii, rozmawiania ze świadkami, a nade wszystko obserwowania rzeczy, które nie mieszczą mu się w głowie – coś w nim zaczyna pękać. Fascynacja Galilejczykiem przysłania mu cel misji. I można w tym miejscu, napisać, że niby nic nowego, wszak po raz kolejny otrzymujemy znaną nam historię, choć widzianą z innej perspektywy. Ale sam pomysł, by z opowieści o zmartwychwstaniu zrobić „rasowy” film kryminalny jest przynajmniej intrygujący. Cały ten detektywistyczny procedural jakiego podejmuje się rzymski centurion wydaje się o tyle ciekawy, że osadzony jest przecież w czasach chrystusowych. W sprawnym poruszaniu się pomiędzy kolejnymi wątkami pomagają również niektóre kreacje aktorskie z postacią tytułowego zmartwychwstałego na czele. Oglądając ten film można z niego wynieść jeszcze jedną wartość. Otóż większość produkcji o charakterze religijnym wydaje się dosyć wąsko spoglądać na kwestię wiary. A ona sama w sobie nie jest sprawą oczywistą. To proces, który każdy człowiek przechodzi na swój indywidualny sposób. I przynajmniej z tego powodu warto obejrzeć obraz Reynoldsa.



Chciałoby się w tym miejscu napisać, że również dla fascynującej i świetnie odnajdującej się w tym obrazie ścieżki dźwiękowej. Już nazwisko odpowiedzialnego za nią kompozytora było wielką obietnicą. Roque Banos od lat bowiem uchodził za wielki talent, który mógł sporo namieszać w branży. Namieszał, aczkolwiek nie tam gdzie byśmy tego oczekiwali. Hollywoodzki etap kariery Hiszpana wydaje się bowiem znacznym odejściem od kreatywnej ilustracji na rzecz podporządkowywania się odgórnie narzuconym ideom oraz standardom. Zmartwychwstały jest tego najlepszym przykładem.


Ścieżkę dźwiękową Banosa trudno jednak nazwać porażką. Jeżeli bowiem skoncentrujemy się na samych aspektach funkcjonalnych, to okazuje się, że muzyka jaką stworzył Hiszpan spełnia w stopniu co najmniej zadowalającym ciążące na niej powinności. Duch epoki przywoływany jest rzewnymi dźwiękami duduka oraz skojarzonych z nim instrumentów strunowych. Natomiast dynamikę scen akcji determinują kolejne rytmiczne uderzenia w perkusjonalia. I jakże mogłoby zabraknąć w tym zestawie przynajmniej symbolicznych wstawek wokalnych? Prawdą jest, że aranżacyjne rozwiązania, które od wielu dekad wykorzystywane były przez hollywoodzkich twórców, znajdują zastosowanie również i tutaj. Szkoda tylko że te przelotne romanse z Gladiatorem, Pasją i innymi kultowymi tworami osadzonymi stylistycznie w adekwatnej epoce, nie niosą za sobą nic konkretnego. Można odnieść wrażenie, że kompozytor wzorem głównego bohatera bardzo sceptycznie podchodzi do powierzonego mu zadania. Początkowo nieufny, odgrywający swoją rolę w teatrzyku mało znaczących wydarzeń, w pewnym momencie budzi się z poczuciem oderwania od istoty swojego działania. Z przeświadczeniem, że z tego obrazu można było wycisnąć znacznie więcej – już nie tylko w kwestii doboru dźwiękowych barw, ale i melodyki. Tematyka w Zmartwychwstałym praktycznie nie funkcjonuje, zostawiając sporo przestrzeni na ilustracyjną transparentność. I co z tego, że w rękach Banosa zamienia się to w wymuskany pod względem orkiestracyjnym klejnot, skoro jego największą wartością jest umiejętne chowanie się za kadrami obrazu Reynoldsa.



Kończąc seans trudno o jakąkolwiek motywację, aby sięgnąć po wydany nakładem Madison Gate Records, album soundtrackowy. Umieszczony na nim godzinny zestaw utworów raczej nie będzie żadną konkurencją dla przytoczonych wyżej klasyków muzyki filmowej. Nie będzie również na tyle satysfakcjonującym doświadczeniem, by zrodzić w odbiorcy potrzebę częstszych powrotów. Choć sama muzyka wydaje się tutaj nastrojowa, adekwatna do epoki w jakiej osadzona została akcja filmu, to jednak na palcach jednej ręki można policzyć fragmenty, które przykuwają uwagę na dłużej. I nie jest to bynajmniej muzyczna akcja twardo osadzona na ostinatowej rytmice. Raczej te subtelne, skromne fragmenty opisujące sceny, gdzie główny bohater odkrywa kolejne cudowne fakty z życia i działalności Jezusa. Skromne instrumentarium skojarzone z partiami wokalnymi – to po prostu działa! Nawet wtedy, gdy ewoluuje do patetycznej, wzniosłej formy angażującej już cały potencjał orkiestrowy i chóralny.



Ale to zdecydowanie za mało, aby stawiać tę kompozycję w gronie topowych osiągnięć Banosa. Prawdę powiedziawszy nie jest to nawet twór, który świadczyłby o talencie Hiszpana. To napisana od niechcenia, zupełnie pozbawiona inspiracji i ambicji, ścieżka dźwiękowa jakich w gatunku filmowym funkcjonuje co niemiara. Szkoda, bo potencjał był naprawdę spory, a możliwości jakie drzemały w intrygująco zarysowanej historii stwarzały przestrzeń do wielu eksperymentów.


Najnowsze recenzje

Komentarze