Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Powell

Call of the Wild, the (Zew krwi) 2

(2020)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 03-04-2020 r.

Choć współczesne kino familijne kojarzone jest głównie z produkcjami studia Disneya, to jednak pewne kroki na tym polu, od czasu do czasu, podejmują również inne podmioty, jak na przykład 20th Century Fox, które jeszcze w 2017 roku ogłosiło plany filmowej adaptacji słynnej powieści Jacka Londona, Zew krwi (The Call of the Wild). Produkcja ruszyła jednak w zupełnie nowych okolicznościach, kiedy Foxa przejął wspomniany wyżej gigant. Na szczęście obyło się bez znaczących zmian w ekipie realizującej. Za kamerą stanął więc Chris Sanders, a główna rola przypadła Harrisonowi Fordowi. Początkowo premiera tego filmu miała mieć miejsce w grudniu 2019 roku, ale po wchłonięciu Foxa, przesunięto debiut o dwa miesiące. A wszystko po to, by zmaksymalizować przychody z wyświetlania ostatniej części sagi Gwiezdnych wojen. Jak się później okazało, zarówno jeden jak i drugi film nie spotkał się z oczekiwanym przez producentów wielkim zainteresowaniem widowni. Powiedzieć, że Zew krwi poniósł porażkę w światowym box office, to jak nic nie powiedzieć. Film Sandersa zaliczył spektakularną klapę, którą nijak można tłumaczyć umiarkowanie pozytywnymi głosami krytyków. Kierowane dla wielopokoleniowej widowni, całkiem przyjemne i ciepłe w wymowie widowisko miało jednak potężną wadę – stronę wizualną. Generowane komputerowo zwierzęta wypadły wręcz fatalnie, rażąc sztucznością motoryki. Tworzona w CGI mroźna sceneria Alaski również pozostawia wiele do życzenia. Mimo wszystko film Sandersa chłonie się z zapartym tchem, a sprawnie opowiadana historia zamykająca całość w półtoragodzinnym czasie trwania nie pozostawia praktycznie żadnej przestrzeni na nudę.



Poczucie znużenia skutecznie oddala również ścieżka dźwiękowa, która aktywnie wspiera obraz w kreowaniu przygodowego nastroju, nasączonego dramaturgią oraz patosem. Do stworzenia oprawy muzycznej stojący za kamerą Chris Sanders zaangażował Johna Powella z którym miał okazję już współpracować nad pierwszą odsłoną Jak wytresować smoka. Nie muszę chyba przypominać, jak sporym sukcesem artystycznym okazała się ta animacja i jakie przełożenie miała na późniejszą karierą obu tych panów (zwłaszcza kompozytora). Kolejne angaże Powella, który właściwie od dobrych kilku lat obraca się tylko wokół kina familijnego, czyniły zeń idealnego kandydata do „rozpracowania” historii nakreślonej przez Jacka Londona. Historii w gruncie rzeczy smutnej, ale nie odcinającej się od ducha przygody.



Wszystko to przełożyło się na chwytliwy temat przewodni, jaki John Powell stworzył na potrzeby Zewu krwi. Zdobiony folkowym ornamentem amerykańskiego country jest jednocześnie bardzo pozytywnym w wymowie, ale i patetycznym tworem. Bez problemu zatem służy jako podstawa do kreowania muzycznej akcji, jakiej w filmie Sandersa nie brakuje. Dynamiczny montaż i równie szybki sposób prowadzenia narracji niejako obliguje kompozytora do ustawicznego podkręcania tempa i efektywnego scalania ze sobą tych krótkich scen. Szczególnie wyraźnie to odczuwamy, kiedy akcja przenosi się do Alaski, a widz obserwuje powolną przemianę jaka zachodzi w Bucku. Prowadzona z off-u narracja skleja ze sobą wiele przeróżnych sekwencji, które łączone są w ramach jednej, wybijającej się ponad tło muzyki. Bardzo chwytliwej zresztą: przypominającej to, co Powell robił na potrzeby smoczej trylogii. Dopiero kiedy na arenę wydarzeń wkracza postać Johna Thorntona (Ford), wtedy tempo filmu wyraźnie zwalnia. Zmęczony życiem i doświadczeniami z przeszłości mężczyzna znajduje w charyzmatycznym psie kompana do długiej i niebezpiecznej podróży. A podróż ta upływa pod znakiem licznych przygód oraz rozmów (właściwie monologów) owianych płaszczykiem smutku. Wszystko to prowadzi do emocjonującego finału, gdzie Powell podkręca dramaturgiczną śrubę. Kończąc to widowisko na nowo zanurzamy się w ciepłych, lirycznych fragmentach, które doskonale radzą sobie z niemalże romantycznymi obrazami, jakimi wieńczony jest obraz Sandersa. Całe filmowe doświadczenie sprowadza się więc do dwóch towarzyszących mu skrajności – wywołującej zniesmaczenie strony wizualnej oraz urzekającej i fascynującej oprawy muzycznej. Zresztą sam kompozytor jeszcze na etapie powstawania takowej zapowiadał, że będzie to niebanalne słuchowisko. I obietnicy dotrzymał. Świetnie skonstruowane, brawurowo rozpisane i wykonane, wpisuje się w kanon artystycznych sukcesów Johna Powella.


W swoich PR-owych relacjach, kompozytor nie szczędził również detali związanych z powstawaniem albumu soundtrackowego. A jak się mogliśmy później przekonać oferuje on więcej aniżeli to, co usłyszeliśmy w filmie. Nie chodzi bynajmniej o ilość opublikowanego materiału, bo na soundtracku wydanym cyfrowo przez Hollywood Records znalazło się niecałe 70 minut partytury. Cały szkopuł w tym, że część z zaprezentowanych utworów nie odzwierciedla filmowej „tracklisty”. Nie można nie odnieść wrażenia, że Powell tworząc to słuchowisko starał się wycisnąć z projektu maksimum możliwości. I coś w tym jest skoro po wysłuchaniu cyfrowego albumu zupełnie zapominamy o tym, co tak naprawdę skłoniło nas do odsłuchu – o doświadczeniu filmowym. Muzyka Anglika nie potrzebuje żadnego kontekstu, by spodobać się statystycznemu odbiorcy muzyki filmowej. A jeżeli gusta takowego oscyluą wokół mainstreamowych rozwiązań biorących w obroty chwytliwą tematykę i niewybredne aranżacje… Czegóż więcej chcieć? Może nutki oryginalności, która odciągałaby wyobraźnię słuchacza od bardzo podobnych w wymowie ścieżek dźwiękowych do serii Jak wytresować smoka. Cóż, można przełknąć tę gorzką pigułę bez większego grymasu, bo na osłodę otrzymamy potężną ilość wrażeń, jakie towarzyszyć będą odsłuchowi.



Nie od razu serwowana jest nam przysłowiowa ostra jazda bez trzymanki. Przygoda z albumem zaczyna się dosyć niepozornie od folkowej prezentacji tematu przewodniego ocierającego się bardziej o styl Christophera Younga aniżeli Johna Powella. Owa sielanka dosyć szybko przeistacza się w pełnokrwisty, przygodowy score, serwujący odbiorcy dramaturgiczny rollercoaster. Nie brakuje więc chwil melancholii, a nawet smutku wypływającego z trudnych kolei losu Bucky’ego, poprzez okraszone wigorem fragmenty akcji, aż na patetycznych, euforycznych wręcz kawałkach skończywszy. Co warto zaznaczyć. John Powell bardzo często posiłkuje się tu chóralnymi środkami muzycznego wyrazu. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w filmie próżno szukać tak bogato aranżowanych kawałków. Jest to więc niewątpliwie atut omawianego albumu soundtrackowego. Kolejnym może być to, że czas przy nim spędzony upływa nad wyraz szybko. Dobra selekcja utworów wsparta pieczołowitą dbałością o aranżacyjne detale sprawiły, że nie ma tu miejsca na jakąkolwiek nudę. Mimo, że Powell serwuje nam mniej więcej ten sam zestaw muzycznych rozwiązań, co jego poprzednie ścieżki dźwiękowe do Smoków (orkiestra, chór, gitary oraz perkusje), w dalszym ciągu jest to urokliwy i godny uwagi materiał. I w takim też duchu kończymy zmagania z albumem soundtrackowym – tytułową suitą tematyczną, która pozostawia nas z chęcią na kolejne odsłuchy…

…a także z chęcią dołączenia tego soundtracku do swojej kolekcji. Niestety wytwórnia Hollywood Records coraz rzadziej decyduje się na publikację swoich albumów w formie płytowej i problem ten dotyka również Zewu krwi. Mimo wszystko warto posłuchać i rozsmakować się w wielu świetnych kawałkach jakie serwuje nam najnowszy soundtrack Johna Powella. Po raz kolejny udowadnia on bowiem, że jest wręcz stworzony do kina familijnego, gdzie przygoda miesza się z szeroką paletą emocjonalnych i dramaturgicznych barw. Czekam więc na kolejne tego typu projekty.

Najnowsze recenzje

Komentarze