Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Benjamin Wallfisch

It: Chapter Two (To: Rozdział 2)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 11-09-2019 r.

27 lat po tragicznych wydarzeniach w Derry, przebrane za klauna straszydło powraca. I po raz kolejny za cel swoich łowów obiera bezbronne dzieci. Wydaje się, że jedyną opcją na pokonanie przybysza jest ponowne zjednoczenie w boju tych, którym poprzednio udało się skutecznie pokonać Pennywise’a. Problem w tym, że żadne z nich nie pamięta tego, co się wydarzyło prawie trzy dekady temu. Dopiero powrót do feralnego miasteczka odsłania na nowo karty tych przerażających wydarzeń. Chcąc nie chcąc muszą więc zmierzyć się z demonami przeszłości nie tylko po to, aby uchronić potencjalne ofiary, ale przede wszystkim siebie.



Film To z 2017 roku, a dokładniej kolejna próba adaptacji kultowej powieści Stephena Kina okazała się artystycznym i finansowym fenomenem. Nie dziwne więc, że stojący za kamerą Andy Muschietti chciał pociągnąć poruszone w swoim filmie wątki. Nie w formie sequela, ale dopowiedzenia tego, czym właściwie był oryginał literacki. Mianowicie rozpostartą na dwie odrębne linie czasowe, rozbudowaną powieścią. Przygody dorosłych już członków Klubu Frajerów miały być domeną ewentualnego sequela. Filmu, który w przeciwieństwie do swojego poprzednik wywołuje w odbiorcach mieszane uczucia. O ile bowiem kreacje aktorskie i wizualia, to w dalszym ciągu towar eksportowy tej serii, o tyle sama treść oraz sposób prowadzenia narracji może budzić pewne obiekcje. Trzygodzinne kino grozy to już solidne wyzwanie, któremu sprosta tylko zagorzały miłośnik gatunku. A przecież wiele scen można było spokojnie zostawić na jakieś rozszerzone wydanie dedykowane wiernym fanom serii. W każdym razie widownia dała wyraz swoim wątpliwościom w zdecydowanie mniejszych przychodach już po pierwszym weekendzie wyświetlania sequela.



Z proporcjonalnie mniejszym zainteresowaniem wyglądano również ścieżki dźwiękowej, do komponowania której po raz kolejny zaangażowano Benjamina Wallfischa. Kiedy pisał muzykę do pierwszego To, był w dosyć komfortowej sytuacji, mając za sobą kilka nienagannych partytur stworzonych do filmów grozy. Późniejsze miesiące przyniosły jednak wyraźny spadek formy. Właściwie poza tematyką do superbohaterskiego pastisza zatytułowanego Shazam! niewiele dobrego można powiedzieć o twórczości Wallfischa z tego okresu. Kanonada klisz prześwietlanych kiepskimi pomysłami na zagospodarowanie przestrzeni muzycznej nie zwiastowały nagłego zwrotu w przypadku drugiej odsłony To. Dlatego też sporym zaskoczeniem było dla mnie doświadczenie filmowe, gdzie stworzona przez Brytyjczyka muzyka, okazała się całkiem dobrym kompanem obrazu.



Recepta na umiarkowany sukces tkwiła w podążaniu wyznaczonymi dwa lata wcześniej ścieżkami. Jako że film Muschiettiego skupia się nie tyle na straszeniu Pennywise’m, co prześwietlaniu relacji między głównymi bohaterami, w analogiczny sposób musiała współpracować również ścieżka dźwiękowa. Muzyka, która w większej mierze bazuje na emocjonalnym, liryczno-melancholijnym opisywaniu filmowych wydarzeń, już od pierwszych scen nawiązuje do tematyki poprzedniego filmu. Motyw miejscowości w jakiej rozgrywa się cała akcja, Derry, to tak na dobrą sprawę temat przewodni całej serii. Ot idealne spoiwo łączące wydarzenia, czasy w jakich się one rozgrywają oraz samych bohaterów zagmatwanych w prywatne i wspólne problemy. Oderwana od smutnej wizytówki Georgie’go, całkiem miła dla ucha melodia, otrzymuje tutaj swoje rozwinięcie opatrzone równie trafiającymi aranżami. Co ciekawe ta muzyka w połączeniu z obrazem autentycznie działa i wydaje się istotnym elementem narracji.


Problem zaczyna się wtedy, kiedy na arenę wydarzeń wkracza tytułowy stwór w przebraniu klauna. Muzyka przestaje pełnić wiodącą rolę, przywdziewając szaty statystycznej, stworzonej na kolanie, ilustracji do filmu grozy. Sposób budowania napięcia i ostatecznego uwalniania go zdradza brak jakiegokolwiek pomysłu na rozwiązanie tej kwestii ilustracyjnej. Ogranicza się do serii dysonansów, „nawiedzonych”, dziecięcych głosów oraz całej gamy zabiegów edycyjnych, które w procesie masteringu i tak zarzynane są twardą kompresją. To wszystko przerabialiśmy już nie tylko w przypadku pierwszego To, ale i innych ścieżkach Wallfischa. Muzyczny sequel jest kolejnym echem tych zabiegów. Echem, które zaczyna już powoli nużyć swoją napastliwością. Dorzucenie do stawki apokaliptycznych partii chóralnych w końcówce nie rozwiązuje tej kwestii. I kto wie, może dlatego muzyczna cząstka grozy spychana jest przez to w głębokie tło dźwiękowego miksu. Nie angażuje, nie przeszkadza – ogranicza się do podstawowych funkcji ilustracyjnych narzuconych przez gatunkowe standardy. Wychodząc z kina pamiętamy więc tylko to, co winniśmy pamiętać – świetnie zarysowaną liryczną cząstkę ścieżki dźwiękowej.



Wodzenie za nos całokształtem wrażeń zapewne niejednego odbiorcę skłoniło do sięgnięcia po album soundtrackowy. Wydany nakładem WaterTower Music, elektroniczny album, w niczym jednak nie przypomina zapamiętanego z seansu doświadczenia. Zresztą lekcja, jaką wyciągnąłem po seansie i odsłuchu ścieżki dźwiękowej do pierwszego To kazała z wielką rezerwą wypatrywać publikacji kolejnego soundtracku. I słusznie, bo po raz kolejny na otrzymujemy nieprzyzwoicie nużące słuchowisko. Stuminutowy album dosłownie wysysa energię życiową tego odbiorcy, który zechce jednorazowo uporać się z tym kolosem mierzącym aż 45 utworów. Wydawać by się mogło, że w trzygodzinnym filmie sprawiającym wrażenie szczelnie zabudowanego muzyką, jest to i tak niewiele. Ale to tylko błędne wrażenie. Faktycznie w ostatecznym rozrachunku wydawcy oszczędzili nam kilkunastu minut dodatkowych cierpień, ale konia z rzędem dla tego, który autentyczną radość czerpał będzie z oficjalnego soundtracku do drugiej odsłony To.



Początki mogą wydawać się zaskakująco przyjemne. Temat przewodni, który przeżywa tu swoje najlepsze chwile dosyć szybko jednak przeprasza się ze zwykłym tapeciarstwem muzycznym, do jakiego przyzwyczaił nas w tym gatunku Wallfisch. Włos się na głowie jeży ileż to zmarnowanych okazji do zabawy konwencją serwuje nam to słuchowisko. Klisza poganiana kliszą, a na otarcie łez – od czasu do czasu – miła dla ucha liryka. Abstrahując od jałowej treści, która nie opowiada właściwie żadnej muzycznej historii, a koncentruje się na interpretowaniu obrazu, najzwyczajniej w świecie szkoda tych kilku perełek rozsianych po traciliście. Jedną z nich jest śpiewany przez tytułowe straszydło Dirty Littre Secret. Inne przykłady, to opatrzony indiańską etniką, Shokopiwah lub rozpisane z niemałym rozmachem The Ritual of Chüd. Uroku nie można odmówić również autentycznie pięknemu w swojej prostocie, Nothing Lasts Forever. Można odnieść wrażenie, że gdyby sam kompozytor i wydawcy z głową podeszli do tego wydania, na nasze ręce trafiłby całkiem schludny i dający względną satysfakcję z odsłuchu, soundtrack.



Niestety polityka wydawnicza WaterTower od dobrych kilku lat ewidentnie idzie w stronę zalewania nas ogromem treści bez względu na jej faktyczną jakość. Przerabialiśmy to zarówno w serii To, jak i w wielu innych przypadkach (Godzilla 2, Justice League). Szkoda, że rynek soundtrackowy zabijany jest takimi kolosami, do których już po pierwszym odsłuchu nie ma się najmniejszej ochoty powracać. Zatem wbrew temu, czego zapewne życzyłby sobie Pennywise – uniesienia nie będzie. Przynajmniej tym razem…

Inne recenzje z serii:

  • It
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze