Tematyka sportowa w muzyce i vice versa „prześladuje mnie” już od wielu miesięcy. Najpierw czasochłonne przygotowanie i realizacja reportażu dla magazynu Presto, a teraz koncert, który nie obiecywał nic poza solidna porcją rozrywki. Podchodząc do tego wydarzenia z lekkim przymrużeniem oka – tego samego oka i ucha nie mogłem nacieszyć, kiedy doświadczałem tego słuchowiska. Sport Celebration stał się prawdziwym świętem kultury fizycznej w sztuce muzycznej.
Coroczną tradycją staje się, że Trinity Group – organizator wielu koncertów związanych z muzyką filmową – w okresie przedświątecznym wychodzi z jakąś nową propozycją. W roku 2018 mogliśmy wysłuchać po raz pierwszy w naszym kraju koncertu monograficznego poświęconego twórczości Wojciecha Kilara. Rok 2019 stał natomiast pod znakiem wielkiego święta sportu. Koncert zatytułowany Sport Celebration nie bez powodu pojawił się akurat w tym czasie. Tworzony przy współpracy z Polskim Komitetem Olimpijskim miał niejako celebrować stulecie istnienia takowego. Miejsce wydarzenia – warszawska hala Torwar – również swoje widziała i przeżyła w powyższej tematyce. Czy można więc wyobrazić sobie bardziej sprzyjające warunki i okoliczności do muzycznego uczczenia kultury fizycznej?
Kluczową kwestią wydawał się program. Przecież to on stanowić miał wabik dla potencjalnie zainteresowanych odbiorców. Muszę przyznać, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem o planach związanych z tym koncertem, myślami wędrowałem po najbardziej ikonicznych filmach z tego gatunku. Rocky, Karate Kid, Rydwany ognia… To wszystko, jak się później okazało (i ku mojej uciesze), trafiło do programu koncertu. Ale najbardziej zaintrygowany byłem blokiem poświęconym tematyce olimpijskiej, czyli motywom Johna Williamsa tworzonym na potrzeby poszczególnych olimpiad. Nieczęsto prezentuje się te utwory na koncertach Johna Williamsa. Była więc to podwójna okazja do zasmakowania czegoś unikatowego w całkiem popkulturowym otoczeniu. Bo jak inaczej można było potraktować zapowiadane szlagiery z kanonu muzyki rozrywkowej konkludujące to słuchowisko? Jak się później okazało, zaskoczeń nie zabrakło i w tej części koncertu.
Choć tematyka sportowa w ofercie Trinity wdawała się dosyć świeża, to proponowane nam grono wykonawców było już solidnie roztrenowane w rzemiośle filmowym. Orkiestra Polskiego Radia z Chórem Akademickim Politechniki Warszawskiej nie raz udowadniali swoją wartość w przeróżnej tematyce. Tak samo zresztą „etatowa” solistka Koncertów Muzyki Filmowej, Anna Lasota oraz dyrygujący całym tym zespołem, Maciej Sztor. O jakiekolwiek interpretacyjne lapsusy nie trzeba się więc było martwić. Obawy tyczyły się głównie technicznej strony koncertu, czyli oderwania utworu od jego pierwotnego, filmowo-albumowego miksu. Nie raz już bowiem parzyłem się na oczekiwaniach wiernego odtworzenia znanego na pamięć utworu. Czy i tym razem mieliśmy powód do mniejszych lub większych rozczarowań?
Jeżeli tak, to tylko w kwestii formalnej. Tematyka sportowa jest bowiem tak rozległą i nośną dziedziną, że nie sposób ogarnąć ją w dwugodzinnym programie. Zawsze pojawi się jakieś „ale” w kwestii programowej. I jasne, że można było dopisać do listy wykonywanych utworów chociażby oryginał Karate Kid w Billa Contiego (skoro już wybrzmiała muzyka do remake’u). Z chęcią wsłuchalibyśmy się również w kompozycje Jerry’ego Goldsmitha tworzone do filmów sportowych. Niemniej jednak to, co zaprezentowano na Torwarze miało prawo usatysfakcjonować nawet najbardziej sceptycznie podchodzącego do tego wydarzenia, słuchacza.
Foto: Trinity Group
Zaczęliśmy od mocnego przytupu, czyli od prezentacji klasyki przetworzonej na potrzeby współczesnych rozgrywek Ligi Mistrzów. Po niej nałożyliśmy symboliczne rękawice, by w rytm skocznych i chwytliwych tematów Contiego zmierzyć się z legendą Rocky’ego. Początkowe obawy o wykonawstwo jazzowo-popowego Gonna Fly Now ostatecznie okazały się bezpodstawne. Tak samo, jak w przypadku prezentacji kultowego motywu Vangelisa z Rydwanów ognia. Była do doskonała rozgrzewka przed bardziej wymagającym repertuarem.
Środkowy blok utworów mógł się okazać większym wyzwaniem dla odbiorców nie do końca wtajemniczonych w muzykę do współczesnego kina sportowego. Dynamiczne kawałki ścieżek dźwiękowych z Rush, Tytanów, czy Potężnych Kaczorów na ogół radziły sobie całkiem nieźle z koncentracją uwagi odbiorcy. Ale w przypadku pozostałych nie było to już takie oczywiste. Premierowo zaprezentowana suita z filmu Red Canvas to co prawda potężna, ale wykwintnie skonstruowana symfonika. Obecność samego autora podczas koncertu, Jamesa Petersona, dodatkowo podniosła rangę tego wydarzenia. Troszeczkę jakby na uboczu pozostały więc fragmenty Karate Kid autorstwa Jamesa Hornera oraz piosenka z filmu Kosmiczny mecz. Nie wiem czy akurat w tych przypadkach nie lepiej było sięgnąć po bardziej nośne fragmenty, jakimi te produkcje stoją, a które to z pewnością rozruszałyby audytorium.
Większego problemu ze skupieniem uwagi odbiorców nie miał blok poświęcony twórczości olimpijskiej Johna Williamsa. Usłyszeć te melodie w tak bogatej oprawie na żywo…. Cóż, było to niezapomnianym doświadczeniem. I szkoda, że muzyka Williamsa już jakiś czas temu wyleciała z afiszów organizatora tego koncertu. Może czas na przypomnienie najwybitniejszych tematów Maestro? 😉
Największe zaskoczenie stanowiła końcówka koncertu. Prezentacja trzech piosenek z kanonu muzyki rozrywkowej, czyli Jump, The Final Countdown oraz We Are The Champions porwała wszystkich zgromadzonych na hali odbiorców. Spodziewaliśmy się siermiężnego, popowego wykonania w asyście orkiestry, a otrzymaliśmy pełnokrwisty, orkiestrowy aranż z całkiem fajnie rozpisanymi partiami. Słuchacze byli tak bardzo ukontentowani, iż brawami na stojąco niejako zaprosili wykonawców do ponownego wykonania finałowego utworu. Takowe odbyło się już w wyjątkowej atmosferze hali rozświetlanej setkami światełek bujających się w rytm muzyki.
Radość ze słuchania tej muzyki tylko okazjonalnie przerywała ospale prowadzona realizacja koncertu. Głównym problemem okazywała się proporcja pomiędzy poszczególnymi sekcjami, a nade wszystko nieustanna walka o prymat między orkiestrą, a chórem. Miejscami dosyć twardo „sprowadzano na ziemię” zbyt głośne partie, co nie umknęło mojej uwadze. Ostatecznie jednak była to kwestia, która zapewne absorbowała uwagę tylko nielicznej części audytorium.
Mimo tych drobnych niedociągnięć nie sposób nie docenić wyjątkowości tego wydarzenia. Koncertu, który zapowiadał się jako miszmasz wielu mniej lub bardziej znanych utworów niekoniecznie do siebie pasujących. Cóż, dosyć miło zaskoczony byłem spójnością tego dwugodzinnego, pełnego wigoru i pasji, przekazu. I jeżeli szukałbym odpowiedniej opcji do promowania muzyki filmowej w kontekście określonych zagadnień, to Sport Celebration byłoby idealnym przykładem. Pozostaje tylko czekać na kolejne odsłony tego wydarzenia w różnych kombinacjach programowych. A co! Widownia lubi być zaskakiwana i pobudzana czymś nowym.