Olafur Arnalds: „Jestem całkowicie pochłonięty eksperymentami” [WYWIAD]

Olafur Arnalds: „Jestem całkowicie pochłonięty eksperymentami” [WYWIAD] - okładka
Tomasz Ludward | 21-04-2022 r.

Rozmawiamy z Olafurem Arnaldsem na chwilę przed jego wrocławskim koncertem w Narodowym Forum Muzyki. Witaj Olafur.

Cześć.

Polscy fani uwielbiają twoją muzykę i chętnie zapełniają koncertowe sale za każdym razem, kiedy odwiedzasz nasz kraj. A odwiedzasz go bardzo często. Jakiś konkretny powód?

Bardzo lubię waszą kulturę. Zawsze jestem tu bardzo mile witany i zawsze dostaje dużo wódki w prezencie, zwłaszcza Żołądkową Gorzką, co jest naprawdę miłe! Cieszę się również, że dostajemy szansę grać we wspaniałych obiektach, takich jak ten.

Zanim pochłonęła cię muzyka minimalistyczna, byłeś perkusistą w islandzkiej kapeli punkrockowej. Co skłoniło cię do porzucenia tamtego gatunku i podjęcia się kariery jako multiinstrumentalista?

Wydaje mi się, że to nie było kwestią zmiany. To tylko pewien koncept, który uległ zmianie. Nie przeszedłem z jednego punktu do drugiego. To tylko inny rodzaj muzyki. Gram również techno!

Soundtrack, który popchnął cię w stronę muzyki filmowej to Zielona Mila Thomasa Newmana?

Tak, to jeden z nich.

Żródło Clinta Mansella?

O tak.

Jeszcze przed Broadchurch byłeś zaangażowany w kilka filmów, takich jak Dyad 1909. Jak ten i inne projekty pomogły ci dopasować muzykę do tego, co dzieje się na ekranie?

Nie jestem pewien, jak odpowiedzieć na to pytanie. Tak naprawdę uczysz się z każdym projektem.

Co zatem z różnicą pomiędzy pisaniem solowej muzyki a komponowaniu tam, gdzie są aktorzy i scenariusz?

Największą różnicą jest fakt, że piszesz właśnie dla filmu. To już nie są twoje pomysły. Przestajesz w pewnym sensie tworzyć muzykę dla siebie. Zaczynasz ją pisać dla historii, którą zrodziła się w innej głowie, a zatem musisz wyrazić pomysły tej osoby. Przez to musisz być gotowy i chętny do współpracy, jednocześnie tworząc coś, co jest dobre dla projektu i filmu, ale już niekoniecznie dla ciebie i twojej muzyki, twojego ego. To jest ta różnica, inne przygotowanie i zupełnie inny sposób myślenia. Bo już samo pisanie muzyki nie jest inne. Oczywiście w filmach musisz dawkować, albo raczej być ostrożny w doborze środków ekspresji, trochę inaczej podchodzić do dynamiki. Jeśli przedobrzysz w jakimkolwiek punkcie, skończysz z muzyką banalną, po prostu słabą. Więc zawsze trzeba mieć na to oko i zachowywać pewną powściągliwość. Poza tym wszystkim, po prostu siadam, oglądam film i zaczynam komponować (śmiech).

Przy Broadchurch aktorzy mieli bardzo ograniczony dostęp do scenariusza. Nie mogli wiedzieć, co się stanie, ani kto jest mordercą, by nie rzucać podejrzeń i by nie wpływało to na nich grę. A co z Tobą? Czy poznawałeś poszczególne sceny, nie wiedząc, co wydarzy się dalej?

Nie. Właściwie to byłem jedną z kilku osób, które wiedziały, co się zdarzy. Znałem całą historię. Starałem się jej nie ujawniać, tak długo jak mogłem.

Zdradziłeś komuś fabułę!?

Nie, nie. Ale zastanawiałem się, czy nie obstawić zakładów. W tamtym czasie po internecie krążyły zakłady, kto zabił. Ja oczywiście wiedziałem kto to, więc bym wygrał (śmiech).

Mogłeś użyć pseudonimu.

Wiedziałem o wszystkim bardzo wcześnie, ponieważ pracowałem z twórcami serialu nad skomponowaniem, dopasowaniem najlepszego tematu do morderstwa, tak by za każdym razem, kiedy morderca pojawia się ekranie, muzyka mogła się dopasować. Musiałem być bardzo ostrożny, żeby nie sugerować, lub delikatnie sugerować tożsamość sprawcy w swojej muzyce. Naturalnie, z tego względu musiałem wiedzieć kto to.

Jedną z twoich ulubionych postaci w Broadchurch jest Ellie. W muzyce próbowałeś oddać ocean oraz charakterystyczny klif, który jest nieodłączną częścią serialu. Czy bardziej skupiałeś się na miejscach i postaciach oraz wydarzeniach?

Pisałem przede wszystkim o postaciach i miejscu, bardziej niż zgodnie z tokiem historii. Myślę, że ta nie potrzebowała jeszcze więcej smutku z mojej strony. Nie było potrzeby budować suspensu. Ta zagadka już tam przecież jest. To, co najstraszniejsze i najistotniejsze wydarza się w scenariuszu. Moim zadaniem było więc opisanie postaci, skomentowanie tego miejsca, tak, by pomóc widzom wyczuć z kim i z czym mają do czynienia. Chciałem ich wprowadzić do środka.

A co z twoimi solowymi dokonaniami? Można powiedzieć, że twoja twórczość brzmi odrobinę impresjonistycznie. Czy zdarza ci się komponować do obrazów, projekcji, które akurat nosisz w swojej głowie? Weźmy Island Songs albo twoją ostatnią płytę re:member, która tak na marginesie jest świetna (wskazuję na leżącą na stole akredytację z miniaturą okładki albumu).

Dziękuję, to bardzo miłe. To chyba nie jest tak. To nie moje myślenie. Jestem całkowicie pochłonięty eksperymentami i dźwiękami, tworzeniem świata składającego się z dźwięków. Nie jestem typem kogoś, kto patrzy przez okno i szuka inspiracji. Najbardziej inspiruje mnie muzyka. Muzyka mówi sama przez siebie. Nie potrzebuje obrazów.

Pochodzisz z Islandii, kraju, z którego kompozytorzy stali się niedawno towarem eksportowym. Można ich usłyszeć w wielu filmach. Skąd bierze się ta popularność, i co sprawia, że jesteście tacy atrakcyjni dla twórców filmowych?

Mamy bogatą historię kompozytorów. To chyba główny argument. Lubię myśleć, że ludzie po prostu chcą pracować z dobrymi kompozytorami, nie patrząc na to skąd dany artysta pochodzi. Tak się składa, że mamy ich bardzo dużo. Pewnie, że zdarza się, że producenci chcą pracować z Islandczykami, bo to wydaje się modne, ponieważ idzie za tym jakiś pierwiastek tajemnicy, ale jeśli to jest twoja motywacja, to najprawdopodobniej się rozczarujesz. Jeśli natomiast kochasz twórczość danego artysty, na podstawie kim jest i jaką muzykę prezentuje, to nie jest istotne, skąd pochodzą.

W dniu, kiedy zmarł Johann Johannsson napisałeś na Twitterze: Jeden z największych artystów naszych czasów, który był dla mnie ogromną inspiracją. Powiedz nam coś więcej o tym.

Był bardzo dużą inspiracją. Zaczął robić muzykę przede mną. Kiedy ja zaczynałem komponować, jego pierwszy album Englabörn był dla mnie ogromnym wydarzeniem i inspiracją do tworzenia. Byłem pod wrażeniem, w jaki sposób kreował dźwiękowe pejzaże, cały muzyczny świat. To inspirowało mnie przy szukaniu dźwięków dla niektórych moich ostatnich filmów.

Zwróciłeś również uwagę, kiedy Johann odmówił Darrenowi Aronosfskiemu użycia swojej muzyki do Mother!, argumentując to tym, że film będzie brzmiał lepiej bez niej. Myślisz o tym, jako poświęceniu czy przejawie profesjonalizmu, jeśli nawet skrajnym?

Johann był cudownym człowiekiem, któremu bardziej zależało na pracy i muzyce niż na nim samym. Uważał, że jego muzyka nie będzie pasować do filmu Darrena i podkreślał ten fakt. To zasługuje na szacunek. Bardzo trudno jest podejść do kogoś i po kilku miesiącach pracy powiedzieć, że twój film poradzi sobie lepiej bez mojej muzyki.

Johannsson spędził dużo czasu nad kompozycją…

Tak słyszałem. Darren Aronofsky mówi o tym więcej w wywiadzie dla Variety. To wszystko to bardzo dobry przykład całkowitego wyzbycia się ego.

To jeszcze słowo o Aronofskym, a raczej o Clincie Mansellu. Przyjaźnicie się, prawda?

Tak, to prawda.

Słyszałeś Twojego Vincenta?

Nie słyszałem. Ale podobno to jedna z jego najlepszych prac.

Musisz koniecznie przesłuchać! Jednym z twoich ciekawszych projektów zapewne bliskim polskim słuchaczom jest The Chopin Project, w którym interpretujesz muzykę Fryderyka Chopina razem z Alice Sarą Ott. Dlaczego Chopin?

Ponieważ Chopin od zawsze miał na mnie duży wpływ, byłem i jestem jego fanem. Pomysł na ten album pojawił się podczas rozmowy z moim skrzypkiem Viktorem (przyp. red. chodzi o Viktora Orri Arnason, który oprócz Arnaldsa przygotowywał również aranżacje dla Johanna Johannssona, Nilsa Frahma oraz Hildur Guðnadóttir) w czasie, bodajże, lotu do Australii, jednego z tych bardzo długich lotów. Słuchałem Chopina, odwróciłem się do Viktora i powiedziałem, że bardzo bym chciał, żeby ktoś nagrał Chopina jeszcze raz, tak by nie brzmiał, jak wszystkie inne jego nagrania. Viktor zapytał: więc czemu sam tego nie zrobię (śmiech).

Jakie to proste.

Bardzo proste! Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej ten projekt nabierał sensu. To w końcu Chopin, pianino, a ja byłem bardzo ciekaw, jak jego pianino może brzmieć i w jaki sposób można podejść do nagrań. Wydaje mi się, że to trochę nudne słuchać w kółko tych samych klasycznych nagrań, próbujących osiągnąć ten sam lub podobny standard. Zazwyczaj stawiasz Steinwaya (przyp. red. marka pianina) w sali koncertowej, podłączasz mikrofony, trzy mikrofony ustawione w decca tree, to konfiguracja, w jakiej umieszczasz mikrofony, i to właśnie przyjęło się jako standard.

To czyni z ciebie odtwórcę, poniekąd odtwarzasz.

Tak, to tak jak zawsze próbuje się uchwycić koncert, podczas gdy album to nie jest koncert.

Brak wkładu własnego.

Tak (śmiech). Kiedy używasz mikrofonu, nagrywasz dźwięk, wszystkie urządzenia nagrywające – to będzie miało wpływ na twoją muzykę, czy ci się to podoba czy nie, więc nie możesz tego ignorować. Musisz zrozumieć, że muzyka będzie brzmieć inaczej z powodu wszystkich tych mechanizmów. Nagrywanie na płytę, natomiast, jest inne. Dziś na scenie użyję wielu mikrofonów, ich użycie musi być przemyślane, bo stanowią część występu.

Ale sam fakt, że sięgnąłeś po Chopina. Chciałeś podać jego kompozycje w nowej odsłonie, by trafić w gusta słuchaczy wcześniej niebranych pod uwagę?

Mówiąc szczerze, robię to dla siebie. Chyba nie chciałem dosięgnąć muzyką nikogo szczególnego, to dla mnie. Chciałem usłyszeć nagrania właśnie tego typu (śmiech). Więc tak zrobiłem. Ale myślę, że Chopin przedstawiony w takiej, odmienionej formie, może wydać się bardziej rozpoznawalny, łatwiej dostępny.

Ten projekt przypomina, to co zrobił Max Richter z kompozycjami Vivaldiego. Wydaje mi się, że Richter chciał za wszelką cenę zachować ducha Vivaldiego, podczas gdy ty podszedłeś do Chopina ciut bardziej indywidualnie.

Sporo utworów na mojej płycie nie różni się od oryginału. Zmieniliśmy tylko sposób, w jaki je nagraliśmy i przedstawiliśmy. Duża część w tej prezentacji stanowi selekcja. To, w jaki sposób aranżujesz utwory na wydawnictwie. Chcieliśmy opowiedzieć pewnego rodzaju historię przez to, w jaki sposób skonstruowany jest album, w odróżnieniu od bycia po prostu składanką z muzyką Chopina – czyli bierzemy wszystkie nokturny. Ok, ten nokturn świetnie zgrywa się z tą sonatą, to umieśćmy je obok siebie, w taki sposób zbudujmy dynamikę, coś w ten deseń. Tu nie chodziło o skomponowanie wszystkiego raz jeszcze, choć, oczywiście, to też robiliśmy. To w szczególności sięgnięcie po muzykę Chopina i ukazanie go w innej formie, to co chcieliśmy zobaczyć. To, co chcieliśmy usłyszeć.

Kto następny?

Nie chciałbym robić czegoś podobnego z innym kompozytorem. Ta muzyka powstała z miłości do Chopina. To nie był proces, w którym najpierw pojawia się pomysł, a potem dopasowujemy artystę. Chodziło tylko wyłącznie o Chopina. Nie zrobiłbym tego z żadnym innym kompozytorem.

W końcu, jak się czujesz, gdy jesteś określany jako neoklasyczny minimalista pokroju Steve’a Reicha, Johna Adamsa czy Nico Muhly’ego?

Bardzo się od nich różnie. Wydaje mi się, że są bardziej klasyczni. Ja chyba nie wiem do końca, jak tworzyć klasykę (śmiech), ale, pewnie, w jakimś stopniu zawsze ich podglądam.

Pracowałeś z Nico Muhlym.

Tak. Przygotował dla mnie wspaniałe aranżacje koncertowe. Chyba sam bym się ich nie podjął. Więc zawsze staram się śledzić ich twórczość, ale nie postawiłbym między nami znaku równości.

Dziękuję Olafur. Powodzenia na koncercie.

Dziękuję. A teraz muszę zjeść obiad! O, mam nadzieję, że koncert Ci się spodoba. To naprawdę piękna sala koncertowa.

Najnowsze artykuły

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.