Archiwum Narodowego Forum Muzyki, fot. Sławomir Przerwa.
Narodowe Forum Muzyki to imponujący gmach mieszczący jedną z najnowocześniejszych sal koncertowych w Polsce. Została zaprojektowana na 1800 miejsc, każde z osobnym systemem klimatyzacyjnym. Sala posiada również ruchomą podłogę oraz sufit, a także dostosowywane do każdego repertuaru warunki akustyczne. Wszystko by zapewnić najniższy możliwy poziom hałasu o kryterium N1. W ubiegłym roku NFM gościło Europejskie Nagrody Filmowe. Wcześniej słyszałem tutaj krystaliczne wykonanie Jamesa Newtona Howarda na jednym z wielu koncertów poświęconych muzyce filmowej. W piątek 17 listopada znalazłem się na miejscu dużo wcześniej, chcąc oswoić się z nowoczesnym wnętrzem, i by chwilę powertować drobne stoisko z płytami muzycznymi. O dziwo nie mogłem doszukać się tam dokonań Terence’a Blancharda. Zły znak? Większość przenośnej kolekcji należała bowiem do Jana Garbarka, którego córka, na przykład, skomponowała ciekawą ilustrację do francuskiego Angel-A, którą gorąco polecam. Choć mój bilet na wydarzenie dumnie wskazywał rząd 3, miejsce siedzące mieściło się raczej w tylnej sekcji sali, tuż przed Konsulem Finlandii (dedykowana tabliczka na oparciu) i paniami, dyskretnie podpytującymi siebie nawzajem, kto teraz wystąpi, kiedy to na scenę wkroczyć miał nie kto inny jak Blanchard.
Przed nim jednak, w części pierwszej wieczoru, wystąpił kwartet Macieja Obary, którego płyta Unloved została okrzyknięta jazzowym objawieniem, a sam Obara we wzruszającej mowie przed koncertem, podziękował swojej żonie i wyznał miłość innym członkom zespołu. Uczucie między nimi faktycznie dało się wyczuć w muzyce. Polsko-norwerski projekt okazał się godnym otwarciem tegorocznego Jazztopadu i narzucił, skądinąd, bardzo wysoki poziom kolejnym festiwalowym gościom.
Gdy po przerwie, którą spędzić można było na (a) skrobnięciu szybkich notatek z koncertu (b) ustawieniu się w długiej kolejce do bufetu, zobaczyłem pełną już scenę, to znaczy z odsłoniętą duża sekcją smyczkową, pierwszy raz tego wieczoru poczułem najżywszą ekscytację. Z ostatniej próby instrumentów wyłapałem delikatne ujścia muzyki z Leeves i, nie ukrywam, zadrżałem. To dobry trop – pierwszy utwór, Leeves, dosięgnął NFM refleksyjnym brzmieniem, rozpoczynając koncert Terence’a Blancharda. Jednocześnie kompozytor zanotował chyba najefektowniejsze wejście, jakie kiedykolwiek widziałem, spokojne, powolnym krokiem z trąbką w ręce, dokładnie w momencie kiedy Leeves odpuszczało smyczkom, by zrobić miejsce dla gwiazdy tamtego wieczoru – trąbce Terence’a Blancharda.
Pierwsza niespodzianka dopadła mnie dokładnie zaraz po wejściu trąbki. Blanchard zagrał główną część utworu zupełnie inaczej niż przywykłem ją słyszeć. Było mniej melodyjnie, porywczo, w konsekwencji niepokojąco, ale tylko przez chwilę. Zaraz bowiem i w tej wersji zaiskrzyło, o czym świadczyła żywa reakcja publiczności, gdy utwór już na dobre się rozkręcił. Leeves wypadło fenomenalnie. Chyba nikt nie był gotowy na tak porywające otwarcie, wykorzystujące każdy możliwy potencjał kryjący się pod kopułą NFM-u, ten dotyczący miejsca i samych muzyków.
Kolejna niespodzianka wywołała konsternację. Co od początku było reklamowane jako koncert muzyki do filmów Spike’a Lee, było w rezultacie prezentacją albumu A Tale of God’s Will. Nastawieni na przekrój twórczości reżysera słuchacze mogli poczuć się… dziwnie. Większość zapewne nosiła w głowie muzykę z Inside Man, 25. godziny, czy też innych filmów Lee. A więc Blanchard przyjechał do Wrocławia z repertuarem, który powstawał w silnej reakcji na skutki huraganu Katrina w 2005 roku, a który został częścią oprawy do dokumentu wyprodukowanego dla HBO o tytule Kiedy puściły wały: Requiem w 4 aktach. Nie był to zatem materiał nowy, i nie dotykał, na przekór wszelkim opisom wydarzenia, całej twórczości reżysera, a jedynie wybranego filmu. Na szczęście to jedna z moich ulubionych płyt Blancharda, którą dobrze znam. Inni na sali wydawało się, że obeznani z nią już tak dobrze nie są.
Koncert zabrzmiał zatem refleksyjnie. Był medytacją, bardzo osobistą, bo angażującą wszystkich muzyków w unikalny sposób. Za każdym utworem kryła się osobna historia, którą raz po raz przytaczał Blanchard, na wzór muzycznego dokumentalisty. W niej trębacz zabierał słuchaczy w podróż po Nowym Orleanie, jego mieszkańcach i symbolicznych miejscach. I tak Ghost of Congo Square – rytmiczny kawałek o afrykańskim zabarwieniu, reprezentuje plac w sąsiadującym z Nowym Orleanem Treme, gdzie przeciwników niewolnictwa publicznie wieszano. Później miejsce służyło za punkt spotkań lokalnych społeczności. Tutaj grano na bębnach, świętowano, składając cześć i przywołując muzykę przodków wywodzących się z Afryki. Inny utwór Funeral Dirt to wspomnienie ofiar huraganu. Kolejny kawałek, skomponowany przez Brice’a Winstona, saksofonistę, zatytułowany In Time of Need, wybrzmiał dumnie, wykorzystując nawet wokalne możliwości samego Blancharda!
Więź pomiędzy muzykami była widoczna nie tylko w repertuarze silnie zakorzenionym w pamięci o Katrinie, ale też doskonałej harmonii instrumentalnej – fantastyczne solówki Shai Maestro (fortepian) wraz z precyzją dźwięku Kendricka Scotta (perkusja) niejednokrotnie wychodziły przed szereg. Nigdy jednak nie przyćmiewały 'operatora’ gali, czyli niepodrabialnej trąbki Blancharda. A ta grała swobodnie, dramatycznie, jak w Dear Mom, czy znów ekspresyjnie, jak we wspomnianym Ghost Of Congo Square.
Jak na ironię akcentów czysto filmowych wcale w koncercie nie brakowało. Wszystko za sprawą NFM Filharmonii Wrocławskiej pod batutą Radosława Labauha. Dużo ze smyczkowych aranżacji dla Requiem for Katrina opierało się na przepięknych melodiach wpisujących się w najlepsze dokonania Bernarda Herrmanna oraz Elmera Bernsteina. Rzecz niełatwa do spostrzeżenia na albumie, na koncercie wielokrotnie przebijała się zwłaszcza w spokojniejszych fragmentach, takich jak The Water oraz cudownym Over There, zaczerpniętym ze wcześniejszego albumu trębacza – Flow. Po części dokumentalnej koncertu przyszła pora na to, czym wstępnie koncert miał się rozpocząć, a więc długą suitą, gestem w kierunku Herbiego Hancocka, przyjaciela i kompana choćby właśnie ze składanki Flow. Herbie by Himself okazał się utworem trudnym, wymagającym skupienia, w którym raz jeszcze doszły wszystkich ekranowe echa lat 70.
Niestety, już w połowie finałowej suity publiczność zdecydowała, że to za dużo i w bardzo wymownym, nieuprzejmym akcie, zaczęła opuszczać salę. Nie zraziło to jednak wykonawców ani samego Blancharda. Koncert w moim odczuciu był wspaniałym przeżyciem, na które być może nie wszyscy byli przygotowani. Nie zmienia to jednak faktu, że Terence rozegrał to pięknie, możliwe, że ciut za długo, za to niezwykle śmiele, przekazując emocje związane z tą muzyką, i przejmującą historią stojąca za każdym dźwiękiem kwartetu i wyjątkowej orkiestry NFM. Było światowo, było wzruszająco, było warto
Archiwum Narodowego Forum Muzyki, fot. Sławomir Przerwa.