Fenomen Braci Figo Fagot przerósł chyba wyobrażenia samych założycieli tej grupy. Statystyki sprzedaży płyt to tylko skromne odzwierciedlenie nastrojów i niesamowitej atmosfery, jaka panuje na koncertach tej grupy. Skąd się to bierze? Na to pytanie ciężko jednoznacznie odpowiedzieć, bowiem lansowane przez stacje radiowe i telewizyjne wzorce, nijak się mają do tego, co bryka w duszy i myślach przeciętnemu obywatelowi naszego pięknego kraju. Zaglądając na parkiety sal weselnych, dyskotek i wiejskich klubów, nie trudno zauważyć, że jest to właśnie disco polo…
W pierwszej kolejności należałoby postawić sobie pytanie – co skłoniło mnie do pisania o tej formacji na portalu o muzyce filmowej? Biorąc pod uwagę okoliczności jej powstania i fenomen jakim okazał się ów „nowotwór”, jest to wręcz wskazane. Więc…
Na bogatości
Dawno, dawno temu, w zapomnianej przez świat wiosce zwanej Warszawa, ulokowanej pod Dawidami Bankowymi, żył sobie pewien człowiek, który od zawsze marzył by zostać filmowcem. No dobra, tego akurat nie wiem, ale parząc na pierwsze dzieła Bartka Walaszka (bo o nim mowa) popełnione jeszcze w ramach Zespołu Filmowego Skurcz nie można było odmówić facetowi uporu w dążeniu do realizacji swoich „autystycznych” wizji. I choć (cytując klasyka) w portfelu bieda – max na dwa podejścia – krok po kroku, dzięki arcyciekawej, hiperamatorskiej i jakże zabawnej formie prezentacji swoich historii, zdobywał serca i szacun internautów. W konsekwencji ośmieliło to Walaszka do pójścia o krok dalej – założenia GIT Produkcji specjalizującej się we wszelkiej maści obrazoburczych i odstających od norm społecznych animacji. Kapitan Bomba, Piesek Leszek czy Generał Italia… to tylko niektóre tytuły, które obiły się szerokim echem nie tylko po Internetach, ale i po młodzieżowych stacjach telewizyjnych, pozwalając tym samym wejść „GITowcom” do szeroko pojętej popkultury.
Mimo położenia większego nacisku na animacje, Walaszek nigdy nie zaniechał produkowania kolejnych filmów fabularnych i seriali aktorskich. Pokłosiem tego uporu był między innymi serial Kaliber 200 volt opowiadający historię dwóch braci: Filipa (Fagot) i Fabiana (Figo) Barłosiów – jedynych w swoim rodzaju discopolowców, którzy przeżywają, uwierzcie mi, niesamowite przygody. I tutaj przechodzimy do sedna sprawy…
Niestety w tym całym larum, jakie zapanowało wokół twórczości Braci Figo Fagot, mało mówi się na temat tego, że swoje korzenie zapuszczali oni właśnie w filmie. Nie bez powodu brałem na warsztat pierwszy studyjny album tej formacji – Na bogatości recenzując go na portalu o muzyce filmowej. Jest on bowiem niczym innym, jak transferem napisanych na potrzeby serialu piosenek. Fakt, poddano je znacznemu liftingowi odpowiednio wydłużając (gdyż w serialu prezentowane były tylko jako minutowe przerywniki), poddając typowej dla prac studyjnych obróbce technicznej… Nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia z żywym przykładem discopolowej muzyki filmowej, która swoją oryginalnością deklasuje grubo ponad 95% produkowanych współcześnie ścieżek dźwiękowych.
Dźwięk z kibordu wart jest tysiąc złotych, jak to mawiają: się gra się ma
Skąd w ogóle pomysł na takie przedsięwzięcie? Tutaj jak zwykle inwencją wykazali się internauci, którzy zauroczeni radosną twórczością serialowych Braci zalewali ich gradem próśb, by rzeczony repertuar zaprezentować w formie koncertowej. I tak od jednego do drugiego wystąpienia jasnym stawało się, że napisane dla picu utwory mają spory potencjał rynkowy. Pojawienie się albumu było zatem kwestią czasu. Niezbyt długiego zresztą, bowiem już na wiosnę 2012 roku na półki sklepowe trafił pierwszy krążek zatytułowany Na bogatości. Wyniki sprzedaży, tłumy na koncertach… ogólne zauroczenie rynku tym, co popełnili Bracia Figo Fagot, skłoniły ich do pracy nad kolejnym materiałem. I tak oto już na jesieni ubiegłego roku pojawiła się zapowiedź, że trwają intensywne prace nad drugim albumem – Eleganckie chłopaki. Całość obiecywano opublikować (znów) na wiosnę, no i zgodnie z obietnicą płyta ukazała się… w październiku.
Fakt, autorom tej muzyki nie można odmówić elegancji w zdobywaniu atencji odbiorcy. Nie przebierając w słowach opowiadają nam kolejne historie z życia wzięte, ujęte w charakterystyczną dla nich liryczną groteskę. Tym razem dostaje się wszystkim kozakom, którzy startując na imprezę z Władkiem lub Kazikiem w kieszeni myślą sobie „elegancko” spędzić ten wieczór. Disco-chłosta, jaką z pełną gracją od pierwszych sekund uprawia Pawarotti kibordu – Fagot – to tylko preludium do atrakcji czających się na tym jakże zaskakującym krążku. Do takowych należy między innymi gościnny występ Czesława Mozila, który już od kilku miesięcy promował flagowy szlagier tej płyty – Zobacz dziwko, co narobiłaś. Najciekawszym wydaje się jednak fakt, że chłopaki nie popadają w manierę. Nie odcinają kuponów zamykając się w pewnych nakreślonych rok temu standardach. Nie boją się eksperymentować – zarówno w tekstach jak i stylistyce, a także w takich błahostkach, jak brzmienie wokalu. O tym jednak w dalszej części tego wywodu.
Apokaliptyczny post metal
Zapewne to, co teraz powiem dla wielu okaże się absurdem. Zanim jednak przejdziemy do racjonalizowania pewnych niewygodnych prawd, ustalmy sobie jedno. Mimo iż Bracia Figo Fagot uprawiają, jak to sami pięknie nazywają, alko-polo disco-chłostę, nijak można ich nazwać klasycznymi reprezentantami „disco w nurcie polo”. W wielu wywiadach podkreślają, że scena discopolowa nienawidzi ich całym sercem za to, co robią. Zresztą nie trudno się o tym przekonać. Wystarczy tylko spojrzeć na harmonogram koncertów – same miasta! Mało? Wybierzmy sobie jeden z nich i uraczmy swoją osobą to jakże nietypowe wydarzenie muzyczne. Jak okiem sięgnął wszędzie pełno wszelakiej maści studentów i przedstawicieli subkultur (w tym metali i hiphopowców) znudzonych wszechogarniającą nas komercjalizacją rynku muzycznego. Bo gdzie indziej możemy zasmakować esencji naszej szarej rzeczywistości, jak nie w repertuarze ludzi, którzy ogładę językową i opinie krytyków muzycznych mają w głębokim poważaniu?
Podobny sposób nawiązywania kontaktu z odbiorcą podejmowała jeszcze kilkanaście lat temu scena hip-hopowa, choć lansowane przez nią ideały dalekie były od szeroko pojętej groteski jaką uprawiają Bracia. Z tego między innymi powodu bałbym się sprowadzać muzykę BFF na płaszczyznę tzw „undergroundu”. Pod tym pojęciem kryje się bowiem cały wachlarz zjawisk i środowisk, które mogą poczuć się lekko krzywdzone tymi porównaniami. Do jakiego worka należałoby zatem upchnąć twórczość Figo Fagot? Oni sami przewrotnie mówią, że uprawiają coś na kształt apokaliptycznego post metalu (cokolwiek miałoby to znaczyć) – czyli alternatywę pełną gębą. To właśnie scena alternatywna jest tą, która z otartymi ramionami przyjmuje wszelkiego rodzaju niuanse w dziedzinie prefomance’u i toleruje bekę jaką urządzają sobie z rynku discopolowego Bracia FF.
Każdy wie jak jest 30%
Muzycy nie oszczędzają nikogo i niczego. Paradoksalnie do formy wykonania, robią to w sposób bardzo przemyślany. Już pierwszy krążek sugerował, że Walaszek i Połać nie tylko dają upust swojej wybujałej wyobraźni, ale przede wszystkim próbują rozliczyć naród z jego oczywistych grzechów. Obierając jako formę przekazu taki, a nie inny gatunek, pokazują tym samym, że jest coś, co wyróżnia nas na arenie międzynarodowej. Tym czymś jest właśnie muzyka disco polo. Muzyka, która jak żadna inna oscyluje wokół właściwie dwóch tematów – zabawy i kobiet. Koneserzy gatunku bez problemu doszukają się licznych nawiązań, stylizacji muzycznych i ironicznych parafraz co bardziej popularnych piosenek tego nurtu. Ale pozwolicie, że wyliczanie takowych zachowam na inną okazję.
Nie będę jednak stronił od odpowiedzi na pytanie, czy faktycznie Bracia dają z siebie owe 30%. Coś, co w założeniach ma służyć zabawie konwencją na pewno nie angażuje w zupełności, ale dokładności i pieczołowitości w formowaniu tego quasi-discopolowego wizerunku nie można odmówić Walaszkowi i Połaciowi. Dowodem są koncerty, które w odróżnieniu od innych tego typu eventów wykonywane są na żywo! Fakt, czasami ciężko nazwać to śpiewem, ale wspaniała atmosfera panująca na i pod sceną w zupełności rekompensuje wszelkie muzyczne braki… głównie Połacia, bo Walaszek, jak się okazuje, odrobił swoją pracę domową. Zanim jeszcze wkroczył na scenę jako Fagot grał w takich punkrockowych formacjach, jak Nunczaki Orientu, czy TPN 25. Nabyte tam doświadczenia, uwierzcie lub nie, przełożyły się w jakimś stopniu na muzyczny wizerunek proponowanych przez BFF utworów.
Nut nie umie, bo znać ich nie musi. Instynktownie tylko w białe sztos…
Skoro już mówimy o warsztacie muzycznym przejdźmy do analogicznego zagadnienia. Przyjrzyjmy się chwile stronie technicznej tego, co proponują nam Bracia, a i tutaj, jak się okazuje, niewiele jest z przypadku. Dokonywana przez Walaszka stylizacja na te surowe, syntetyczne brzmienia rodem z początków lat 90-tych, to chyba najbardziej urokliwy element piosenek Figo Fagot. Muzycy odgradzają się grubym murem od wszelkiego rodzaju trendów, jakie panują w przemyśle, celowo odwołując się do pierwocin gatunku. Któż bowiem nie brykał jak Koń Rafał na dźwięk kibordu akompaniującego chwytliwym tekstom takich formacji jak: Akcent, Top One, Boys, Amadeo, czy Bayer Full?
Współczesne disco polo stara się pędzić tym samym pociągiem mainstreamu, co pozostałe gatunki ze sceny rozrywkowej. Efektem tego jest zatracanie kręgosłupa stylistycznego na poczet tworzenia różnego rodzaju hybryd z szeroko rozumianą muzyką popową, a nawet dubstepem na czele. W ten sposób tworzą się tak szalenie popularne, ale w gruncie rzeczy nie discopolowe szlagiery, jak ten wylansowany przez grupę Weekend. Figo Fagot ucinają ten proceder prostą jak w mordę strzelił melodyką, surowym brzmieniem MIDI i urokliwą architekturą aranżacyjną. Nie stornią tym samym od eksperymentów, czego żywym przykładem jest akordeon Cześka Mozila i samplowane gitary w quasi-balladowym utworze Pościelówa. Daleko im co prawda do pamiętnych solówek naszego redakcyjnego kolegi, Łukasza Wudarskiego, ale do szeregowych rzemieślników pokroju Slasha, Carlosa Santany i Jimiego Hendrixa już całkiem niewiele!
Ciekawym wydaje się fakt, że owe siermiężne podejście do stylistyki nie przekłada się na brzmienie wokalu, które w „Eleganckich chłopakach” prezentuje się nad wyraz profesjonalnie! Można tym samym wieszać psy na stronie muzycznej, na wulgarnych tekstach, na kiepskim preformance, ale mastering całości to profecha pełną gębą! Takiego „mięcha” i zrównoważonej korekcji graficznej nie powstydziłby się co drugi profesjonalista w branży discopolowej. Miła to odmiana po surowym i lekko drażniącym ucho albumie „Na bogatości”.
Oni znają swoją wartość przyjaciele
dlatego BFF nie obiecuje zbyt wiele…
Zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie niewielu czytelników / słuchaczy brało pod uwagę przytoczone wyżej detale. Niemniej jednak wpływają one na jakość odbioru, poniekąd również decydując o atrakcyjności danego utworu. Rzecz jasna nie w takim samym stopniu co muzyka, czy niewybredne teksty, które są jakością same w sobie. Ale i tu pojawia się „ale”. Nie każda piosenka ma taką samą siłę oddziaływania i nie każdy tekst ma coś, co potocznie nazwać możemy „flow”. Zupełnie jak w przypadku innych tworów tego gatunku miotani jesteśmy od zupełnie przebojowych do kompletnie mdłych songów – zapchajdziur, które wymyślane były prawdopodobnie po kilku bombach strzelonych bez zapity. Dlatego utwory takie, jak Piękna dziewczyno zazwyczaj pomijam w moim prywatnym repertuarze.
Nie zniechęca to jednak do licznych powrotów do dwóch opublikowanych póki co albumów. Jako słuchacz, który nie stroni od wszelakiej maści muzycznych dziwadeł, muszę przyznać, że pojawienie się na rynku Braci Figo Fagot przyjąłem z wielkim entuzjazmem. Tym większym, że przecież ich działalność zainicjowana została w ramach filmu. Tak wielki sukces tej formacji daje do myślenia, że pomimo szumnie głoszonych komunałów, że nikt disco polo nie słucha, coś jednak jest na rzeczy. Co zaś się tyczy samych wykonawców… Ciekaw jestem, czy gdyby na horyzoncie wyrósł jakiś ciekawy filmowy projekt, to odważyliby się napisać do niego muzykę. Domniemam, że ruszyłaby ten skostniały do granic możliwości gatunek i dała przy okazji mnóstwo „funu” przeciętnemu odbiorcy. Być może wtedy niektóre środowiska krytyków muzyki filmowej rozgrzeszyłyby mnie za promowanie tego „apokaliptycznego post metalu”.
Dziękuję.
Do widzenia.