Sięgając do początków muzyki filmowej, trudno wskazać kompozytorów, którym praca na rzecz kina przyniosłaby międzynarodowy rozgłos. Niezależnie od tego, czy mówimy tu o misternych ilustracjach Maxa Steinera, czy monumentalnych dziełach Miklósa Rózsy, filmowe partytury zdobywały uznanie głównie u osób związanych z branżą – reżyserów, producentów, czasem aktorów i oczywiście samych kompozytorów. Były traktowane jako nieodłączny element kinowego widowiska, co nie dawało im szans, a tym samym ich autorom, zaistnieć szerzej poza natywnym środowiskiem. Sytuacja zaczęła się stopniowo zmieniać w latach 50. Na świecie rozpowszechniał się pop i rock and roll, a single sprzedawały się w gigantycznych nakładach, co wraz z kiełkującą telewizją gwarantowało rozpoznawalność artystom. Tymczasem w Hollywood upadały wielkie departamenty muzyczne, a producenci stopniowo odchodzili od zlecenia pisania przepastnych partytur symfonicznych wypełniających niemal każdy fragment ekranowej przestrzeni. Wkrótce również i w muzyce filmowej dostrzeżono potencjał komercyjny – dobrze widziane były piosenki lub hitowe utwory, których sukces dawał się szybko spieniężyć. W ten sposób krystalizująca się nowa koniunktura otwierała możliwości dla młodych talentów. Jednym z nich był bez wątpienia Amerykanin Henry Mancini, żyjący w latach 1924-1994 potomek włoskich emigrantów.
Jako artysta wychowany na muzyce jazzowej i swingu (w młodości grał nawet w orkiestrze Glenna Millera i aranżował dla Benny’ego Goodmana) oraz obdarzony niezwykłą smykałką do pisania wpadających w ucho melodii, szybko stał się jednym z najgorętszych nazwisk w branży. Z powodzeniem ilustrował zarówno pełnometrażowe filmu kinowe, jak i seriale telewizyjne, dając się poznać jako kompozytor znajdujący złoty środek w łączeniu artyzmu i komercji. Gdy na świecie dominował rock and roll, Mancini swoimi piosenkami z „Śniadania u Tiffany’ego”, „Dni wina i róż” czy „Szarady” podbijał listy przebojów, kontynuując tradycje muzyczne twórców Great American Song Book. Udowodnił, że wydawałoby się zażegnany idiom piosenkowego standardu wciąż ma rację bytu, choć – jak wszystkie powracające na przestrzeni dziejów trendy muzyczne – musiał zostać odpowiednio odświeżony. Co więcej, ugruntował w muzyce filmowej wypróbowane już wcześniej przez Alex Northa czy Elmera Bernsteina elementy czerpiące z jazzu i muzyki big bandowej. Należy przy tym zaznaczyć, że dorobek Manciniego wykracza daleko poza chwytliwe piosenki i tematy, choć – nie ma się co oszukiwać – to one zapewniły mu stałe miejsce w popkulturze i kanonie gatunku. I właśnie dlatego Manciniego można uznać za jednego z pierwszych kompozytorów, którzy zdobyli sławę i rozgłos na całym świecie dzięki swoim utworom filmowym.
Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że Mancini miał sposobność pracować ze znakomitymi reżyserami, w tym z Normanem Jewisonem, Stanley’em Donenem czy Vittorio De Sicą. Najważniejsze miejsce wśród nich zajmuje jednak Blake Edwards. To właśnie z nim amerykański kompozytor nawiązał trwającą ponad 30 lat współpracę – począwszy od serialu „Peter Gunn” (ze sławnym tematem, w istocie pierwszym sukcesem Manciniego), przez „Śniadanie u Tiffany’ego”, na „Różowej Panterze” i jej sequelach kończąc („Syn różowej Pantery” z 1994 roku był ostatnim filmem Manciniego). Choć mogło to oczywiście wynikać z zaawansowanego wieku reżysera, jest w tym coś znamiennego, że po śmierci kompozytora Edwards nie nakręcił już żadnego filmu i poświęcił się teatrowi, choć żył jeszcze przez 16 lat.
Praca na rzecz małego i dużego ekranu przyniosła Manciniemu cztery Oscary, dwanaście nagród Grammy, Złotego Globa i dorobek muzyczny godny największych tuzów muzyki filmowej. Z okazji 100. urodzin kompozytora, w niniejszym artykule przyjrzymy się w mojej ocenie najlepszym 11 utworom Manciniego. Znajdą się wśród nich jedynie autorskie kompozycje – od końca lat 60. Amerykanin zajmował się ochoczo nagrywaniem tematów innych kompozytorów, często z dużymi powodzeniem komercyjnym (największym przebojem okazała się nowa aranżacja melodii przewodniej z „Romea i Julii” Nino Roty). To jednak wątek na zupełnie inny artykuł, a oryginalne pomysły kompozytora dostarczają dostateczną porcję materiału dla niniejszego zestawienia.
11. „Theme from Lifeforce” – „Lifeforce”, reż. Tobe Hooper, 1985
Mancini jest dziś kojarzony najbardziej z utworami o proweniencji lirycznej bądź komediowej, niemniej kompozytor odnosił sukcesy również na innych polach muzycznej estetyki. Przykładem jego wszechstronności jest jego ścieżka dźwiękowa z filmu science-fiction „Siła witalna”, w której usłyszymy monumentalny temat godny najprawdziwszej space opery. Sam Amerykanin określił swoją kompozycję „kosmicznym baletem”. Rzeczywiście, jest w niej coś tanecznego, choć na pierwszy plan wysuwa się idiomatyczna dla tego typu kina lat 80. fanfarowa natura. Temat z „Lifeforce” to pozycja dla każdego miłośnika pełnokrwistej i symfonicznej muzyki filmowej.