W poniedziałek 6 lipca 2020r. w wieku 91 lat odszedł
Ennio Morricone. Wybitny włoski kompozytor zmarł po kilku dniach pobytu w szpitalu, gdzie trafił po upadku i złamaniu kości udowej. Jeszcze do niedawna zwykliśmy o nim mówić „żywa legenda muzyki filmowej”, bo przecież raptem kilka lat temu odbierał Oscara za „Nienawistną ósemkę” czy pisał muzykę do „La Corrispondenza” – ostatniego wspólnego filmu z Giuseppe Tornatore.
Morricone urodził się 10 października 1928r. w Rzymie. Jako syn zawodowego trębacza podążył drogą swego ojca i rozpoczął naukę w muzycznym konserwatorium w klasie trąbki, choć kusiła go też medycyna jak i …szachy. Tej ostatniej pasji poświęcił zresztą całkiem sporo czasu i był podobno zupełnie dobrym szachistą, jednak chyba lepiej się stało, że zawodowo postanowił związać się z muzyką. Zaczynał jako trębacz, ale prędko przerzucił się na komponowanie i aranżowanie, a pracując dla telewizji RAI i wytwórni muzycznej RCA szybko zyskiwał uznanie i popularność. W komponowanych na przełomie lat 50. i 60. przez Włocha piosenkach łatwo dziś doszukiwać się znamion stylu, którego z powodzeniem rozwijał w muzyce filmowej. Poza tym Ennio tworzył muzykę poważną, którą sam nazywał absolutną, muzykę w dużej mierze atonalną, zakorzenioną w XX-wiecznej awangardzie.
Jednak to co przyniosło mu sławę i ogromne uznanie to oczywiście muzyka filmowa. Choć formalny debiut w postaci „Faszysty” nie zwiastował może od razu wielkiej kariery w branży, to szybko nastąpił przełom w postaci współpracy z Sergio Leone i jego „Dolarową trylogią” którą Morricone zrewolucjonizował muzyczny język westernu, a sobie już wówczas zapewnił muzyczną nieśmiertelność. A to był dopiero początek. Oryginalnych ścieżek dźwiękowych do filmów i seriali napisał sporo ponad 400, a jeśli doliczymy do tego muzyczne ilustracje do programów TV, teatrów telewizji, czy pojedyncze utwory komponowane do produkcji filmowych, uzbiera się pewnie jakieś pół tysiąca prac. Przy czym Morricone jest jednym z niewielu przypadków, w których ilości towarzyszyła jakość. Wśród tego ogromu kompozycji znajdziemy przecież dziesiątki bezsprzecznie wybitnych soundtracków i setki jeśli nie tysiące niezapomnianych pojedynczych utworów. Oprócz Sergio Leone, pisał dla takich znamienitych reżyserów jak Pier Paolo Pasolini („Dekameron”), Dario Argento („Ptak o kryształowym upierzeniu”), Don Siegel („Dwa muły dla siosty Sary”), Jerzy Kawalerowicz („Maddalena”), Aldo Lado („Kto widział jej śmierć?”), Bernardo Bertolucci („Wiek XX”), John Boorman („Egzorcysta II: Heretyk”), Terrence Malick („Niebiańskie dni”), John Carpenter („Coś”), Roland Joffe („Misja”), Brian de Palma („Nietykalni”), Giuseppe Tornatore („Cinema Paradiso”), Pedro Almodovar („Zwiąż mnie”), Barry Levinson („Bugsy”), Wolfgang Petersen („Na linii ognia”), Mike Nichols („Wilk”), Oliver Stone („Droga przez piekło”), Lajós Koltai („Los utracony”), Quentin Tarantino (wspomniana „Nienawistna ósemka”) i wielu, wielu innych.
Muzyka Morricone przez wiele lat uwodziła widzów i słuchaczy nietuzinkowymi aranżacjami i często na pozór szalonymi pomysłami (jak łączenie skrajnych gatunków muzycznych, wplatanie rozmaitych dźwięków, zabawy instrumentami i ludzkim głosem) oraz pięknymi, najeżonymi emocjami i chwytliwymi zarazem melodiami. I choć włoskiego giganta nie ma już wśród nas, muzyka ta uwodzić i inspirować będzie nadal. Bo jak to ładnie podsumował dziś Hans Zimmer, jeden z tych, na których twórczość Morricone wpływ miał niebagatelny, „Ennio był ikoną, a ikony nie odchodzą”.
Spoczywaj w pokoju, Maestro i dziękujemy za muzykę, którą cieszyć będziemy się jeszcze długo.