Po wspaniałym i pełnym niezapomnianych wrażeń koncercie pod batutą Joe Hisaishiego, który zabrzmiał pierwszego dnia 4. Festiwalu Muzyki Filmowej w krakowskiej Nowej Hucie, fani i dziennikarze mieli okazję spotkać się z kompozytorem podczas drugiego dnia Festiwalu.
Konferencja z jego udziałem, prowadzona przez Mariusza Hermę (Przekrój) i Łukasza Waligórskiego (muzykafilmowa.pl) odbyła się w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. Zanim jednak podzielę się z Wami ciekawostkami z tego spotkania, kilka słów o samym mistrzu.
Joe Hisaishi, a właściwie Mamoru Fujisawa, przez zachodnich krytyków okrzyknięty „Johnem Williamsem orientu”, jest jednym z największych kompozytorów pochodzących z Kraju Kwitnącej Wiśni. Muzykę tworzy od ponad 30 lat, a jego kompozycje można znaleźć w animacjach, dramatach czy filmach gangsterskich. Hisaishi nie tylko tworzy, ale także produkuje, wykonuje i aranżuje swoje prace. Słynie również ze wspaniałej gry na fortepianie. Nie można go sklasyfikować w jednym nurcie muzycznym, bowiem inspirują go różne gatunki od popu przez jazz po folk i minimalizm. W kilku słowach reasumując: wszechstronny, utalentowany, najprawdziwszy mistrz.
Piątkowa rozmowa z kompozytorem dotyczyła wielu sfer działalności artysty. Znany ze współpracy z dwoma najbardziej cenionymi japońskimi reżyserami – Hayao Miyazakim i Takeshim Kitano, zdradził nam między innymi kilka pikantnych szczegółów dotyczących pracy z nimi. Opowiedział nam o współpracy z filmowcami z Chin i Europy, wspólnym koncercie i pracy z krakowską orkiestrą oraz swoich wrażeniach po wczorajszym występie. Wyznał również, jakie były jego odczucia podczas największego kataklizmu, jaki miał miejsce w tym roku w Japonii.
Zacznijmy więc może od historii związanej z reżyserem Miyazakim. Hisaishi przedstawił nam, jak rozpoczęła się ich wspólna praca:
…przed rozpoczęciem produkcji oboje zamknęliśmy się w pustym studiu, gdzie Miyazaki pokazywał mi swoje rysunki. Jego prace bardzo mi się spodobały. Zauważyłem w nich pewną wrażliwość dziecięcą i to mnie najbardziej ujęło i zainspirowało… – opowiada Hisaishi.
Po tym spotkaniu powstał ich pierwszy wspólny projekt, a za nim kolejny i kolejny. Współpraca obu Panów trwa już ponad 25 lat i jest to, jak mówi mistrz: „przypadek szczególny”. Reżyser przedstawia scenariusz, padają słowa kluczowe, które wywołują emocje i nakreślają charakter, a następnie maestro wymyśla melodię, którą poddaje ocenie Miyazakiemu. Zapytany, czy kiedykolwiek myślał o zakończeniu współpracy z reżyserem, odpowiedział: Komunikacja między twórcą muzyki, a reżyserem jest bardzo trudna i zdarza się, że mam dosyć, ale jakimś cudem nigdy nie doszło do większego konfliktu między nami.
Zapytany o pracę z drugim z najbardziej znanym z japońskich reżyserów zdradził, że przy tworzeniu muzyki do filmów Kitano, może bardziej wyrazić siebie jako artystę, wprowadzić więcej indywidualizmu i tworzyć muzykę bliższą jego duszy, jaką jest muzyka minimalistyczna. Podczas rozmowy wyjawił nam, że jako student zapoznał się z wieloma stylami muzycznymi i nie do końca mu one odpowiadały jako twórcy muzyki, natomiast gdy trafił na minimalizm poczuł, że to właśnie muzyka minimalistyczna jest tą, w której się odnalazł. Zapewne dlatego współpraca z Kitano zaowocowała tak wielkimi dziełami, które możemy usłyszeć m.in. w takich produkcjach jak.: Hana-bi, Kikujiro, Rother, czy Lalki.
Ciągły brak czasu i życie w biegu dopadły prawie każdego. Konkurencja rośnie, technologia się rozwija, a wymagania są coraz większe. Wbrew pozorom ma to też ogromny wpływ na sztukę i kulturę, w tym oczywiście na muzykę filmową. Nasz rozmówca zapytany o stopień wykorzystania maszyn i ołówka w komponowaniu, przyznał, że niestety nie da się dziś wykluczyć pracy z komputerem i trzeba z nim obcować. Natomiast za klasyczną pracą z ołówkiem bardzo tęskni i chciałby do tego kiedyś wrócić. Rozwój technologii ma tez wpływ na pojawianie się w muzyce coraz większej liczby, często nawet nie znających nut, amatorów. Jak twierdzi Hisaishi, dzięki komputerom o wiele łatwiej jest dziś tworzyć muzykę i nie trzeba się wysilać, a wykształcenie muzyczne nie jest już potrzebne. Jednakże słuchając muzyki amatorów, nasuwa się pytanie, do jakiego momentu ta muzyka jest autentyczna? Oczywiście amatorów nie brakuje również w Japonii. Internet jest zapełniony ich muzyką, a sam mistrz czasami wolałby, żeby ona do niego nie trafiała i chciałby się w całkowicie od niej odciąć.
Rozmowa z Hisaishim przebiegała w bardzo luźnej atmosferze, a w wielu momentach było naprawdę bardzo zabawnie. Po upewnieniu się, że na sali nie ma nikogo z Francji, maestro opowiedział nam o pracy z filmowcami z tego kraju. Uważa, że Francuzi są niesłychanie kreatywni, ale sama realizacja projektu posuwa się ciężko i przez to często bywa tak, że ta współpraca bywa bardzo trudna. Według Hisaishiego, jak mogłoby się wydawać, same różnice kulturowe nie mają wpływu na współpracę, ale wychodzą za to na poziomie produkcji i wtedy są małe problemy. Natomiast zapytany o pracę z Chińczykami, zaśmiał się ironicznie i wyjawił, że w Chinach jest strasznie, że jest to zupełnie inny świat, a sposób produkcji filmów w porównaniu z Japonią jest opóźniony o 15 lat. Zresztą jeśli chodzi o Chiny, to dowiedzieliśmy się jeszcze jednej ciekawostki. Dotyczy ona współpracy z orkiestrą chińską, ale zanim to rozwinę, kilka słów o relacjach z Sinfonietta Cracovia.
Kompozytor zapytany o współpracę z naszymi rodakami, wyrażał się w sposób bardzo pochlebny:
Wspaniała, świetna współpraca, mocny dźwięk w szczególności instrumentów dętych, rozumieliśmy się bez słów, wspaniałe próby, dobry kontakt… Podczas gry muzyki z „Generała” pomyślałem, że żadna azjatycka orkiestra nie wykonała by tego tak wspaniale. Muzycy czuli to co się działo na ekranie, odczuwali całym sercem wszystkie sceny i to miało odzwierciedlenie w granej muzyce.
Na koniec z wielką obawą dodał uszczypliwą dygresję, o której wspomniałam powyżej, że w najbliższym czasie te same utwory będzie wykonywała orkiestra chińska i na samą myśl, jak powiedział mistrz: „boli mnie głowa”.
Wszyscy zapewne pamiętamy o tym, że Japonia w tym roku przeżyła ogromny kataklizm. W związku z tym, że nasz gość pochodzi właśnie z tego pięknego kraju, prowadzący nie omieszkali zapytać Hisaishiego o to, co robił w czasie trzęsienia Ziemi i jakie emocje panowały wtedy w Japonii. Mogłoby się wydawać, że dla Japończyka to bardzo bolesny i drażliwy temat, jednak Hisaishi ze spokojem odpowiedział, że był w tym czasie w Tokio, jechał samochodem i podczas trzęsienia pomyślał, że to jest już chyba koniec. W całej Japonii odwołano wszystkie koncerty, nie było prądu i nie można było pracować. Jakiś czas później, podczas gdy dyrygował symfoniami Beethovena i swoimi utworami, pomyślał, że każdy powinien zająć się tym, co do niego należy, swoją codzienną pracą, bo tylko wtedy Japonia zostanie odbudowana. To jedyny sposób na wyjście z tej trudnej sytuacji.
Na koniec spotkania padło kilka pytań ze strony widowni, a wśród nich m.in. skąd wzięła się inspiracja do tworzenia muzyki do gier komputerowych. Jak się okazuje Joe Hisaishi nie gra w gry, bo już po 15 minutach mu się nudzą. Podjął się tego wyzwania, gdyż nie zajęło mu to dużo czasu, tylko 2 tygodnie. To była jego druga przygoda z takim przedsięwzięciem. Należy dodać, że to niebywałe, gdyż muzyka filmowa trwa zaledwie 2 godziny natomiast muzyka w grze komputerowej musi trwać około 48 godzin. Stworzenie jej w tak krótkim okresie świadczy o niebywałej wszechstronności, elastyczności i talencie mistrza.
To była pierwsza i miejmy nadzieję nie ostatnia wizyta kompozytora w Polsce. Zapytany dlaczego dał się na nią namówić wyznał, że już od dłuższego czasu zastanawiał się nad tym, jak jego utwory byłyby odebrane w Europie, jak zareaguje na nie publiczność i w końcu miał okazję się przekonać. Na pewno miło będzie wspominał współpracę z naszą orkiestrą, a szczególnie z jej piękniejszą częścią. Powiedział: „Miałem świetne porozumienie z orkiestrą polską, szczególnie z pięknymi Paniami, których było dużo i które do mnie mrugały…”. Na sam koniec dodał, że ma wielką ochotę coś jeszcze w Polsce zrobić. Nie nasuwa się chyba inna myśl, jak tylko powiedzieć, że my też bardzo byśmy chcieli, aby wielki mistrz nawiązał z nami stałą współpracę.
Spotkanie przebiegało w bardzo przyjemnej i ciepłej atmosferze, a sam kompozytor był bardzo rozluźniony i pełen poczucia humoru. Nie stronił od żartów i uszczypliwych komentarzy. Podczas całej rozmowy dał nam odczuć, że jest usatysfakcjonowany z wizyty w naszym kraju, a przede wszystkim z koncertu i współpracy z polską orkiestrą. Nielicznym udało się złapać mistrza na słonecznym tarasie i zdobyć wymarzony podpis lub zdjęcie. Tym, którym się nie udało, możemy tylko powiedzieć, że mamy wielką nadzieję, iż wkrótce mistrz odwiedzi nasz kraj ponownie i nadarzy się kolejna okazja na spotkanie z wielkim Joe Hisaishim.
Dopełnieniem piątkowego dnia 4 FMFu był koncert, który stanowić miał niejako eksperyment w wypływaniu Festiwalu na nowe, nieznane do tej pory wody. Jak mówił jeden z organizatorów, Robert Piaskowski, koncert Distant Worlds, to przede wszystkim odpowiedź na coraz szersze zainteresowanie jakim w środowisku miłośników muzyki filmowej cieszą się ostatnio oprawy do gier komputerowych. Tworzone z rozmachem przez wielkich kompozytorów zaskakują nie mniej atrakcyjnym brzmieniem aniżeli niejedna hollywoodzka ilustracja filmowa. Program wypełnić miały dwie partytury – premierowo wykonana suita z kompozycji Adama Skorupy i Krzysztofa Wierzynkiewicza do gry „Wiedźmin 2: Zabójcy Królów” oraz koncert prezentujący muzyczny dorobek z popularnej na całym świecie serii „Final Fantasy”. Szczerze powiedziawszy, nigdy nie zagłębiałem się w te jakże rozbudowane uniwersum, a moje doświadczenia na tym polu ograniczają się tylko do znajomości siódmej odsłony „Final Fantasy” oraz kilku ważniejszych tematów, które w ten czy inny sposób dane mi było wcześniej usłyszeć. Tym bardziej zainteresowany byłem poznaniem nowego materiału, nawet w wersji koncertowej. Jakie wrażenia pozostawiło po sobie to doświadczenie? O tym za chwilę.
Jak już wspomniałem wyżej, pierwsze kilkanaście minut należało do polskiej produkcji „Wiedźmin 2”. Mając w pamięci całkiem pozytywne wrażenia wyniesione z odsłuchiwania fragmentów partytury do pierwszej odsłony „Wiedźmina”, spodziewałem się dużo ciekawych tematów i przede wszystkim niczym nieskrępowanej rozrywki. I choć kierowana pod batutą Arniego Rotha Orkiestra Filharmonii Krakowskiej dawała z siebie wszystko (dosłownie bombardowała potężnym, epickim brzmieniem), to jednak żadna z usłyszanych tam melodii nie pozostała ze mną na dłużej. Ot fajny wstęp, który rozgrzał publikę, aczkolwiek nie pobudził jej wyobraźni do bardziej wytężonej pracy. I w takim ogólnie pozytywnym nastroju przeszliśmy do następnego punktu programu – Final Fantasy.
Pierwsze fragmenty zrodziły we mnie przekonanie, że najbliższe dwie godziny stać będą pod znakiem siermiężnej rozrywki, przy której czas płynął będzie nadzwyczaj szybko. Jakże pomyliłem się pod tym względem. Autorzy wydarzenia próbowali podejść do sprawy bardziej ambicjonalnie. Pierwotną wersję koncertu rozbudowano o kilka dodatkowych utworów z XIII części gry, ale całość stanowić miała bardzo luźną podróż poprzez największe dokonania Nobuo Uematsu i Masashi Hamauzu w zakresie muzyki do „Final Fantasy”.
Chronologia zdawała się nie obowiązywać. Obowiązywała za to jakaś nie do końca rozumiana przeze mnie koncepcja szafowania poszczególnymi tematami. Licznie zgromadzonym na widowni fanom serii najwyraźniej to nie przeszkadzało, gdyż z wielkim entuzjazmem chłonęli każdą nutę wydobywającą się z instrumentów krakowskich filharmoników, niejednokrotnie przerywając im gromkimi brawami. Towarzyszące wykonywanej partyturze prezentacje multimedialne i filmiki, stanowić miały element racjonalizujący istnienie muzyki w poszczególnych odsłonach gry. Jako zupełny laik w tej materii, miałem okazję popatrzeć sobie na zlepek nic nie mówiących mi scen opatrzonych równie enigmatycznymi napisami w języku japońskim. Absurdalnym natomiast wydał mi się straszny kontrast malujący się pomiędzy epickimi i pełnymi patosu chóralno-orkiestrowymi melodiami, a widokiem 8-bitowych ludzików hasającymi po ekranie niczym Koń Rafał po polance.
Separując się od tego wizualnego chaosu, samo muzyczne doświadczenie odebrałem raczej pozytywnie, zwłaszcza po ostatnim jego akcie, a raczej utworze na bis. Przez większą część koncertu czekałem jak na szpilkach, aż pojawi się słynny temat z siódmej części FF – utwór „One Winged Angel”. I gdy nadzieja umierała wraz z upływającymi nieubłaganie minutami, Arnie Roth zgotował wszystkim uczestnikom „Distant Worlds” prawdziwą ucztę. Wspaniale wykonane zakończenie zrehabilitowało nawet wdzierającą się wcześniej od czasu do czasu nudę. Co najważniejsze zachęciło do ponownego zajrzenia na album, z którego pochodzi ten fragment.
Śmiem twierdzić, że podjętą przez organizatora próbę poszerzenia Festiwalu o rozległe uniwersum pisanej na potrzeby gier komputerowych muzyki, uznać można za bardzo udany. Program koncertu uderzył w dwa bardzo hermetyczne środowiska, które stawiły się na nim jak na zawołanie i wypełniły audytorium niemal po brzegi. Stali bywalcy Festiwalu i miłośnicy muzyki filmowej mieli tym samym możliwość zderzenia się z innym, choć pokrewnym światem. Co z tego wyniknie w przyszłości? Czas pokaże. Z chęcią jednak widziałbym w następnych latach twórców takich jak: John Debney i Harry Gregson Williams dyrygujących, bądź obserwujących jak ich kultowe partytury do gier wypełniają halę ocynowni kompleksu krakowskiej huty.
4th Film Music Festival in Cracow – The Witcher…