Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
David Buckley

Papillon (2017)

(2018)
4,5
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 03-03-2019 r.

Papillon w reżyserii Michaela Noera można wpisywać na listę kolejnych, niepotrzebnych remake’ów. Najnowsza adaptacja słynnych autobiograficznych (o ile wierzyć autorowi) powieści Henriego Charriere Papillon i Banco z Charlie Hunnamem i Rami Malekiem w rolach głównych, przeszła w filmowym świecie bez większego echa. Choć film miał oficjalnie premierę na festiwalu w Toronto we wrześniu 2017 roku, dopiero rok później trafił do kin. I to tak do nielicznych, gdyż w wielu krajach, jak na przykład w Polsce w ogóle nie był wyświetlany. Czyżby oryginalna, mająca już prawie półwieku, wersja z legendarnym Stevem McQueenem dalej tak silnie oddziaływała na widzów, że nie byli oni gotowi zaakceptować nowej? A może i sama historia słynnego uciekiniera z francuskiej kolonii karnej na Diabelskiej Wyspie straciła trochę na swojej dawnej sile? Zwłaszcza, że coraz więcej osób podważa wiarygodność Charriere’a i na ile opisane wspomnienia są rzeczywiście jego, a na ile zasłyszanymi historyjkami od innych więźniów? Zresztą juz pierwszy film był dość luźną adaptacją jego wspomnień. I co ciekawe, także najnowsza produkcja trzyma się bliżej filmu ze Stevem McQueenem i Dustinem Hoffmanem niż samej książki. W efekcie czego obraz Michaela Noera nie można nazwać złym, tylko właśnie niepotrzebnym. Jest on porządnie zrealizowany, aktorsko stoi na dobrym poziomie i właściwie tylko mocniejsze ukazanie przemocy różni go od oryginału. Chociaż, drugim znacząco różniącym elementem jest jeszcze oprawa dźwiękowa za którą odpowiada David Buckley.

Muzykę do klasycznego Papillon ze Stevem McQueenem skomponował legendarny Jerry Goldsmith. Każdy szanujący się miłośnik muzyki filmowej na pewno kojarzy tę pracę, albo przynajmniej główny motyw, który zalicza się do czołówki osiągnięć tego wielkiego kompozytora. Można się więc łatwo domyślić, jakże niewdzięcznym zadaniem dla Davida Buckley’a było skomponowanie muzyki do tej nowej wersji, wiedząc, że cień Goldsmitha ciągle się nad nim unosi. Tym bardziej, nie uwłaczając Buckley’owi, który głównie znany jest ze współpracy z Harrym Gregsonem-Williamsem, mający większe doświadczenie kompozytorzy polegli sromotnie w pojedynku z legendą Jerry’ego Goldsmitha. Jak chociażby Marco Beltrami ze swoim Omenem, czy też wspomniany linijkę wyżej Harry Gregson-Williams z jego Total Recall. Wiadomo poziom tych remake’ów też pewnie wpłynął na samą jakość muzyki do nich. Mimo wszystko dla wielu, w tym i autora tej recenzji David Buckley był na z góry straconej pozycji. Tym większym i przede wszystkim pozytywnym zaskoczeniem jest ścieżka dźwiękowa jaką angielski kompozytor na potrzeby tego niepotrzebnego remake’u skomponował. Otrzymaliśmy bardzo ładny, stonowany, wręcz kontemplacyjny score, który całkowicie odcina się legendarnej kompozycji Goldsmitha.

Zamiast w ogóle próbować dorównać, czy wręcz imitować Goldsmitha, przy Papillon Buckley postanowił przemówić swoim własnym muzycznym głosem. Swoją przygodę z muzyką Anglik zaczynał od najmłodszych lat śpiewając w dziecięcym chórze. I chyba żadna jego wcześniejsza praca, nie oddaje tak dobrze tego zdobytego doświadczenia jak właśnie remake Papillon, który chórem stoi. Z jednej strony mamy piękne, wręcz anielskie dziecięce głosy, z drugiej strony chóralne pasaże w wręcz gregoriańskim stylu. W połączeniu z minimalistycznym brzmieniem, nadają one tej ścieżce dźwiękowej niepowtarzalny wręcz sakralny charakter. Otwierający album tytułowy utwór Papillon doskonale nam to odzwierciedla. Słyszy w nim też ładny, przepełniony smutkiem temat, który będzie się przewijał przez cały score, czy to w oparciu o chór, czy też inne instrumenty. Zważywszy, że mamy do czynienia z historią więźnia osadzonego w jednej z najgorszych kolonii karnych, nie zabrakło tez cięższego atmosferycznego grania, które kontrastuje z przepięknymi partami na chór.

Ścieżce dźwiękowej do najnowszej wersji Papillon nie można odmówić pomysłu, wykonania, klimatu i oryginalności. Co do tego ostatniego punktu na szczególną uwagę zasługuje awangardowy kawałek Tabac d’Espagne gdzie Buckley łączy niekonwencjonalną elektronikę, z elementami jazzu, głównego motywu i kobiecego głosu liczącego od jeden do dziesięciu po francusku. I choć domyślam się jak dziwnie może brzmieć ten opis, to jednak jest to naprawdę bardzo ciekawy utwór, który nie wszystkim jednak musi przypaść do gustu. Od razu jednak nasuwa się pytanie jak tez może on odnaleźć się w obrazie, zresztą jak i cała ta ścieżka dźwiękowa? Jak te wszystkie piękne chóralne partie pasują do opowiadanej na ekranie historii Henriego Charriere? Cóż, jakby to ująć…? Muzyka Buckley’a gra bardzo symboliczną rolę w obrazie, w którym dominuje cisza. Przez większość czasu nie pełni ona klasycznej formy narracyjnej. Bardziej pojawia się na krótko w kluczowych momentach, aby odzwierciedlić straszne położenie więźniów, czy też ukazać, że istnieją jeszcze fragmenty człowieczeństwa w tak nieludzkim miejscu. Co więcej chór, który jest istną wizytówką tego soundtracku, został ograniczony w samym filmie do minimum. Na przykład najładniejszy utwór na płycie Cephale, gdzie otrzymujemy ciągle wspominany przeze mnie anielski i gregoriański chór, w najlepszej, najczystszej postaci, nie uświadczymy go w filmie. Znaczy uświadczymy jego drobne fragmenty, minus chór, podczas ujęć kiedy główny bohater stara się przetrwać w izolatce. Ale już piękna, wręcz epicka kulminacja tego kawałka nie znalazła się w obrazie. Podobnie wspomniany utwór Tabac d’Espagne choć znalazł się w filmie ilustrując halucynacje Henriego Charriere, to jednak został na jego potrzeby zmieniony, chociażby brakiem specyficznej francuskiej wyliczanki.

Nie oznacza to jednak, że muzyka w samym obrazie jest źle podłożona. Mimo, że jest dawkowana bardzo oszczędnie pojawia się jednak we właściwych momentach. A nawet pod koniec ma okazję zabłysnąć, kiedy najpierw finalną ucieczkę Buckley pięknie aranżuje główny motyw w utworze Myrtil, a epilog kończy równie dobrym ’Revez, mes anges’ gdzie wreszcie chór może w pełni, bez wyciszania, dać o sobie znać, nawet jeżeli to oznacza napisy końcowe. I w sumie to odpowiednie budowanie atmosfery i szczątkowe dawkowanie muzyki, aż do wielkiego finału w ostatecznym rozrachunku wypada naprawdę dobrze. Tylko dla tych, którzy najpierw usłyszeli tę muzykę na wydanym albumie, jak chociażby ja, mogą za pierwszym razem czuć pewien zawód oglądając film i słysząc jak została ona poszatkowana i że najpiękniejsze chóralne momenty nie znalazły się w nim.

Mimo, że najnowsza wersja Papillon nie okazała się aż taką katastrofą jak wielu się spodziewała, nie oznacza, że możemy mówić o jakimś pozytywnym zaskoczenie. Przynajmniej jeżeli chodzi o film, gdyż jeżeli chodzi o muzykę, to należy zaliczyć ją do jednych z lepszych i pozytywnych zaskoczeń 2018 roku. David Buckley skomponował dojrzałą i piękną muzykę, która potrafi żyć własnym życiem. Nie trzeba znać filmu, aby móc się nią delektować i ją w pełni docenić. W czym pomaga też dobrze skrojony i niedługi album. Dlatego też polecam wszystkim gorąco, aby zapoznali się z tym soundtrackiem. I nieważne czy ktoś widział ten film, czy nie; czy też jest miłośnikiem oryginału, bądź wydanych książek, czy też w ubóstwia klasyczną ścieżkę Jerry’ego Goldsmitha. Gdyż wszelkie porównania nie mają tu większego sensu, kiedy mamy do czynienia z po prostu dobrą muzyką. I szkoda aby była ona zapomniana, tylko dlatego że powstała do remake’u, o który nikt się nie prosił i o którym mało kto pamięta.

P.S. Poniżej można przesłuchać najlepszy utwór z całego albumu, który niestety nie jest dostępny w formie fizycznej:

Najnowsze recenzje

Komentarze