Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Final Conflict, the (Omen III: Ostatnie starcie)

(2001)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-06-2018 r.

Omen III: Ostatnie starcie był typowym sequelem odcinającym kupony z sukcesu dwóch poprzednich obrazów. I tak oto dorosły już Damien robi wszystko, aby realizować swoje szatańskie przeznaczenie. Stojąc na czele wielkiej korporacji Thorn Industries, obraca wielką fortuną, którą mami świat biznesu i polityki. W oczekiwaniu na ponowne przyjścia Chrystusa, gromadzi siły, by zadać chrześcijaństwu ostateczny cios. Nie unika przy tym wielu patetycznych monologów, stawiających syna szatana bardziej w roli demagoga aniżeli człowieka czynu. Znużeni nieustannym prężeniem muskułów na Nazarejczyku, w końcu docieramy do wielkiego finału, w którym antychryst ginie z rąk… sfrustrowanej kobiety. Gdzież jak nie na przysłowiowym kolanie tworzony był scenariusz finału tej kultowej trylogii? Nie tylko krytyka, ale i skromna widownia w kinach dała wyraz swojemu niezadowoleniu średnio fascynującą konkluzją historii Damiena.

Jednym z nielicznych elementów filmu Grahama Bakera, który uniknął jakiejkolwiek krytyki, była ścieżka dźwiękowa. Chyba nikt nie wyobrażał sobie, aby do stworzenia takowej zatrudniono kogoś innego niż Jerry Goldsmith. Zwieńczeniem artystycznego sukcesu partytury do pierwszego Omena była statuetka oscarowa – jedyna, jaką udało się zdobyć Goldsmithowi w całej jego karierze. Nagroda skądinąd zasłużona, była tylko symbolem zwracającym uwagę na genialne i zarazem przewrotne podejście kompozytora do podejmowanego dzieła. Przeciwstawiając się suspensowemu sposobowi tworzenia muzycznej narracji, skonstruował swoistego rodzaju szatańską operę. Bardzo awangardowy twór, gdzie stanowcze, cięte frazy orkiestrowe, ścierały się z bluźnierczym libretto. Efekt końcowy był piorunujący nie tylko w zderzeniu z demonicznym wizerunkiem filmowego chłopca. Również jako indywidualne słuchowisko, powtarzające niczym mantrę charakterystyczne „Ave Satani”. Dosyć organiczna w wymowie ścieżka dźwiękowa przeszła drobną metamorfozę w drugiej odsłonie filmowej serii. Goldsmith postanowił rozszerzyć paletę barw o zestaw nowych brzmień elektronicznych i rozwiązań stylistycznych. Niby niewiele, ale w pewnym stopniu wpłynęło to na „nośność” całej oprawy muzycznej. Aranże tematu przewodniego pchnięto w kierunku rytmicznego „danse macabre”, zagęszczając tym samym fakturę w muzycznej akcji i dodając więcej atmosferycznego grania w underscore. Wydawać się mogło, że finał tej opowieści nie zaskoczy nas niczym szczególnym. A to właśnie tutaj Jerry Goldsmith przygotował najwięcej niespodzianek.

Największą z nich było totalne odejście od tematyki przewodniej serii. Słynne cięte frazy z krzyczanym „Ave Satani” odstawiono na bok. Na jego miejsce Goldsmith wprowadził bardziej patetyczną w wymowie melodię z całkowicie nowym libretto. Koncentruje się ono na postaci Antychrysta i jego przymiotom. Adversum Dominum, Adversum Christum, Adversum Deo… Waga tych słów w zderzeniu z podniosłą symfoniką jest porażająca o tyle, o ile będziemy w stanie wychwycić te „smaczki” z dosyć gęstej faktury, w jakiej zanurzono chóralne frazy. Zwiększenie aparatu wykonawczego miało nie tylko charakter czysto pragmatyczny, ściśle związany z demonicznymi planami dorosłego Damiena i ich ewentualnymi konsekwencjami dla losów świata. Dało również możliwość stworzenia bardziej rozbudowanej, muzycznej opowieści. Ilustracja była bowiem dosyć istotnym elementem filmu Bakera, choć nie zawsze przyczyniała się do poprawy jego odbioru. Czasami można było odnieść wrażenie, że Goldsmitha poniosła fantazja w budowaniu dramaturgii. Idealnym tego przykładem jest sam początek filmu, gdzie scenę przekazania sztyletów zdobi apokaliptyczny w wymowie zestaw orkiestrowo-chóralny. A fakt pojawienia się w ogóle motywu Chrystusa jest niejako pstryczkiem wymierzonym w nos ogarniętego pychą, szatańskiego dziedzica. Podobnych zabiegów kontrapunktycznych jest w Ostatnim starciu jeszcze kilka. Ale całość sprowadza się do wniosków, że ścieżka dźwiękowa stanowi istotny element narracji. Głośna, czasami nawet kryjąca efekty dźwiękowe i dialogi, sprawuje się na ogół bardzo dobrze, budując odpowiedni klimat grozy i podniosłości. Sęk w tym, że aby w pełni docenić wysiłek kompozytora wcale nie trzeba oglądać kiepskiego filmu Bakera.

Wystarczy sięgnąć po album soundtrackowy wydany nakładem Varese Sarabande. Jeden z dwóch dostępnych na rynku krążków, których program nie różni się w jakimś zatrważającym stopniu. Pierwszy soundtrack ukazał się na rynku dopiero pięć lat po premierze Ostatniego starcia. Na winylu, a później na płycie CD znalazła się selekcja 13 utworów o łącznym czasie trwania 48 minut. Dopiero dwie dekady później nakładem tej samej wytwórni światło dzienne ujrzało The Deluxe Edition tej ścieżki dźwiękowej. Zremasterowany, rozszerzony do 62 minut, program muzyczny, nie rewidował w znacznym stopniu wyobrażenia na temat tej pracy. Choć na pewno dawał szersze spojrzenie na całość tak zwanej muzycznej narracji partytury Goldsmitha. Mimo wszystko nawet i temu delikatesowi nie po drodze było z kilkoma krótkimi fragmentami, które wybrzmiały w obrazie. Czy jest nad czym płakać, że nie opublikowano ich na Deluxe Edition? Moim zdaniem nie.

Emocje warto zachować na odsłuch dowolnego programu z ilustracją Goldsmitha. Już od pierwszych minut częstowani jesteśmy podniosłymi frazami, ubierającymi temat przewodni w rozdmuchane pod względem dramaturgicznym szaty. Końcówka apokaliptycznie brzmiącego utworu Main Title przybiera jednak zupełnie odmienną formę – triumfalnej fanfary skojarzonej z postacią Chrystusa mającego ponownie przyjść na świat. Nie łudźmy się, że w tak epifanicznym tonie zanurzani będziemy dosyć często. Właściwie jeszcze tylko dwa razy, czyli w The Second Doming oraz zamykającym krążek The Final Conflict. Co zaś się tyczy początku, to już w suspensowym The Ambasador Goldsmith powraca do minorowych, niespokojnych fraz. Jak w przypadku ścieżek dźwiękowych do poprzednich filmów, tak i tutaj muzyczna groza jest wynikiem odpowiednio dawkowanych partii chóralnych nanoszonych na „skradające się” smyczki. Warto zwrócić uwagę, że w Ostatnim starciu kompozytor zdecydowanie sięga nie tylko po ostinato, ale i wydłużone tekstury przypominające kompozycje tworzone do produkcji s-f osadzonych w kosmosie. Budowanie przestrzeni pomiędzy kolejnymi wejściami nerwowych smyczków tworzy przeświadczenie pewnej ciągłości – również między poszczególnymi utworami. Będzie to pomocne w sytuacjach, kiedy na dłużej zamkniemy się w obrębie funkcjonalnych, underscoreowych konstrukcji, czyli mniej więcej w połowie albumu.

Naturalnym jest, że wśród piętnastu umieszczonych na krążku utworów znajdziemy takie, które wywołają ciarki na naszych plecach oraz tzw. granie na czekanie. Całe szczęście tych pierwszych jest zdecydowanie więcej. Mimo względnej monotematyczności i klarowności w budowie ścieżki dźwiękowej, to właśnie wyczuwalny „flow” między melodyką, a scenicznym wręcz sposobem interpretowania filmu daje tutaj odbiorcy największą frajdę. Kuksaniec wymierzony w ramię Herrmanna i jego wyznawców zaowocował kolejną rewolucją w sposobie podejścia do kina grozy, którą Goldsmith z radością implementował do swoich kolejnych prac, jak chociażby Duch. Nie dziwmy się więc, jak w opowieści o synu Szatana doświadczymy powiewu przygody (The Hunt) czy też wspomnianej wcześniej, mesjańskiej euforii.



Znaczna część muzyki stoi jednak pod znakiem budowania atmosfery grozy, co Goldsmithowi wychodzi nad wyraz skutecznie. A dowodem na to jest kilka ostatnich utworów, którym bliżej do narzuconej w drugim Omenie stylistyki. Krzyczący chór poruszający się w rytm ostinatowych melodii prowadzi nas do niezbyt spektakularnej w brzmieniu, finalnej konfrontacji. Dopiero filmowy epilog na nowo uwalnia potencjał drzemiący w temacie przewodnim i motywie Chrystusa.



A dotrwanie do tego momentu będzie czystą przyjemnością. Pomimo wspomnianej wcześniej monotematyczności, rozszerzony album soundtrackowy do Ostatniego starcia wchodzi jak przysłowiowy nóż w masło. Mało powiedzieć, że jest to moja ulubiona odsłona muzycznej trylogii Omena, to na dodatek jedna z częściej wertowanych przeze mnie prac z bogatej twórczości Jerry’ego Goldsmitha. Warto zmierzyć się z tą partyturą chociażby po to, aby doświadczyć potęgi brzmienia i siły oddziaływania tematu przewodniego. Jednego z lepszych, jakie udało się kiedykolwiek napisać Goldsmithowi.

Inne recenzje z serii:

  • Omen
  • Damien: Omen II
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze