Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Mark Isham

Eight Below (Przygoda na Antarktydzie)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 06-05-2017 r.

W 1958 roku grupa japońskich badaczy Antarktydy, z przyczyn meteorologicznych, musiała opuścić swoją bazę. Miejsca w transporcie zabrakło dla psów zaprzęgowych, które pozostawiono na pastwę losu. Gdy jednak naukowcy wrócili do stacji po kilkunastu miesiącach, ich oczom ukazał się zaskakujący widok. Dwóm psom, Taro i Jiro, udało się przeżyć na antarktycznych bezkresach. Tę niezwykłą historię na duży ekran przeniósł najpierw Kureyoshi Kurahara w 1983 roku. Jego Antarktyka to bezapelacyjnie jeden z moich ulubionych filmów. Ponad 20 lat później opowieść o Taro i Jiro zekranizował na potrzeby Hollywoodu Frank Marshall. Film, dobrze przyjęty przez krytykę i widownię, nosił tytuł Przygoda na Antarktydzie. W roli głównej wystąpił Paul Walker.

Przygoda na Antarktydzie nie jest w żaden sposób remakiem filmu Kurahary. Obydwa obrazy łączy oczywiście fabuła, ale za to odróżnia zupełnie inny charakter. Przede wszystkim Antarktykę ogląda się w specyficzny sposób. Długie ujęcia, sekwencje z lotu ptaka, ograniczenie dialogów – to wszystko sprawiało, że produkcja Kurahary nabierała iście paradokumentalnego wymiaru. Dzieło Marshalla to natomiast stricte hollywoodzkie widowisko, z wszystkimi jego przywarami i zaletami. Wszelkie stylistyczne rozbieżności musiały się oczywiście przełożyć także na płaszczyznę muzyczną. I tak też muzyka skomponowana przez Marka Ishama ma się zupełnie nijak do ścieżki dźwiękowej stworzonej przez Vangelisa do Antarktyki. Najlepiej więc będzie jeśli już teraz zapomnimy o rewelacyjnej, w pewnych kręgach kultowej zresztą, muzyce Greka, i do tego, co stworzył Isham przystąpimy z czystą kartą.

Album promocyjny otwiera uwertura, w której zostaje zaprezentowany nam temat główny. Jest on dość chwytliwy, lekki i doniosły, aczkolwiek relatywnie płaski i raczej pozbawiony większego ładunku emocjonalnego. Ów motyw przewodni przewija się tu i ówdzie, ale trzeba powiedzieć, że najlepiej wypada w pierwszym i ostatnim utworze. W innych kompozycjach musi zazwyczaj dostosować się do filmowych realiów, przez co rzadko kiedy ma okazję wybrzmieć w pełnej okazałości. O dziwo jednak nie temat główny jest w moim odczuciu najciekawszą ideą muzyczną stworzoną na potrzeby filmu Marshalla. Osobiście bardziej cenię sobie dynamiczny, smyczkowy motyw z żartobliwie zatytułowanej ścieżki The Lamborghini of Snow Cats.

Na tym jednak kończą się walory Przygody na Antarktydzie. Amerykanin na przestrzeni praktycznie całej partytury popada w manierę typową dla hollywoodzkich filmów komediowych i familijnych. Tak jak chociażby często pracujący na rzecz tych gatunków John Debney, tak i Isham kreśli swoją partyturę głównie na bazie orkiestry, tworząc muzykę oczywiście profesjonalnie rozpisaną, ale w gruncie rzeczy płaską i wypraną z większych ambicji. Przykładem jest chociażby obecna od czasu do czasu liryka, która nie ma zbyt dużej siły oddziaływania. Podobnie ma się rzecz z tzw. „mickey-mousingiem” i akcją. Efekt tego jest możliwy do przewidzenia – większość kompozycji przemija praktycznie nie wzbudzając żadnych emocji.

Trzeba jednak przyznać Ishamowi, że dostosował się on do potrzeb filmu. Jak wspomniałem wcześniej, Przygoda na Antarktydzie to nie Antarktyka Kurahary, która poprzez paradokumentalne elementy dawała kompozytorowi znacznie większe pole manewru. Zupełnie inną kwestią jest natomiast to, że muzyka amerykańskiego kompozytora jest generalnie bardzo ulotna i sporo utworów zapomina się już po kilku minutach. Szkoda, bo Isham pokazał w rok wcześniejszej Zebrze z klasą, że kino familijno-przygodowe potrafi być dla niego dobrym źródłem inspiracji.

Niestety długość albumu również nie pomaga w jego odbiorze. Na wydaniu została zaprezentowana godzina materiału, co przy tego typu, mocno ilustracyjnej i raczej niewyszukanej, muzyce może sprawiać kłopoty słuchaczom. We znaki daje też stosunkowo niewielkie zróżnicowanie partytury, albowiem de facto ciągle przemykamy gdzieś pomiędzy subtelną liryką, mickey-mousingiem oraz akcją. To wszystko sprawia, że album zwyczajnie w świecie się dłuży i nudzi.

Recenzowaną pozycję polecałbym zatem głównie miłośnikom dzieła Marshalla, a tych, jak sądzę, jest całkiem sporo. Nie można mieć wszak zastrzeżeń do filmowego oddziaływania i solidnego tematu głównego. Niestety dla statystycznego miłośnika muzyki filmowej album ten może się wydać niezbyt atrakcyjny, zwłaszcza na dłuższą metę. Mało tu kreatywności, świeżych pomysłów, a większość utworów jest silnie podporządkowanych ruchomym kadrom, przez co słabo radzą sobie jako dzieło autonomiczne. W zasadzie poza sprawnym posługiwaniem się orkiestrą niczego więcej tu nie odnajdziemy.

Inne recenzje z serii:

  • Antarktyka
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze