Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
tomandandy

Sinister 2

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 17-09-2015 r.

Na tle odtwórczych, epatujących bezpodstawną przemocą horrorów Sinister Scotta Derricksona z 2012 roku pozytywnie się wyróżnia. Nie jest to może jakieś nowe zdefiniowanie gatunku, czy kamień milowy, ale po prostu kawał solidnego kina grozy. Historia pisarza, który znajduje stare nagrania dokumentujące brutalne mordy, potrafiła zaciekawić i co najważniejsze wywołać podskórne lęki. Nie przez tanie straszenie, czy gore, ale odpowiednie odkrywanie szokującej prawdy z wplecionymi elementami nadprzyrodzonymi. W pewnym sensie, była to historia tak złożona i tak mocno oparta na tym przerażającym sekrecie, że wszelkiego rodzaju kontynuacje nie tylko wydawały się zbędne, ale i szkodzące… I tak powstał Sinister 2.

Nie jest wielkim zaskoczeniem, że sequel nie dorównał oryginałowi, a nawet wygląda jak jego odbicie w krzywym zwierciadle. To co wyróżniało pozytywnie pierwszego Sinister, na tle współczesnych horrorów, zostało zastąpione tym, co jest ich bolączką. Zamiast odpowiedniego dawkowania grozy, już na początku wszystkie karty zostają wyłożone na stół. Straszne nagrania, które służyły budowaniu grozy i napięcia w pierwszej części, stają się tutaj jedynie pretekstem do ukazania kompilacji bezsensownej przemocy. Tym samym Sinister 2 można w skrócie opisać jako film o dzieciakach oglądających obrzydliwe, pełne przemocy nagrania. Nie ma w tym żadnej aury tajemniczości, a jedyną naprawdę straszną rzeczą jest aktorstwo młodocianej obsady. Zaś jeżeli chodzi o ścieżkę dźwiękową to… jest i tyle.

Soundtrack do pierwszego filmu autorstwa Christophera Younga zaliczam do jednych z ciekawszych jak i oryginalniejszych na potrzeby kina grozy. Nie każdemu przypadł on do gustu, szczególnie bardziej konserwatywnym miłośnikom muzyki filmowi. Jednak nawet i oni musieli przyznać, że Sinister to coś zupełnie nowego, innego w tym jakże można byłoby myśleć skostniałym gatunku. Był to soundtrack tak dziwaczny, że aż intrygujący i słychać było przede wszystkim, że włożono w wymyślenie jego wiele wysiłku. Nie wspominając, że komuś takiemu jak Young, po tylu latach klepania muzyki do horrorów chciało się stworzyć nagle coś tak innego, ignorującego i przekraczającego bariery hollywoodzkiej komercyjnej muzyki filmowej. Wiadomo, że dla wielu ciężko było to słuchać, ale co najważniejsze w tym gatunku, była to muzyka STRASZNA! Czego niestety znowu nie możemy powiedzieć o tej do Sinister 2 autorstwa duetu tomandandy.

Angaż Toma Hajdu i Andy’ego Milburna, znanych jako tomandandy, nie powinien jakoś szczególnie dziwić. Nie tylko współpracowali już z reżyserem Ciaránem Foyem, przy jego obrazie Citadel, ale na przestrzeni prawie 20 lat wielokrotnie komponowali muzykę na potrzeby horrorów, jak chociażby w przypadku remake’u The Hills Have Eyes z 2006 roku. Sam nie oczekiwałem przerażającego, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, poziomu pierwszej części, ale amerykańsko-kanadyjski duet wydawał mi się sensownym wyborem. Przy odbiorze ich prac, słychać, że sami lubią eksperymentować z elektroniką i nie straszne im niełatwe i nieprzyjemne brzmienie. Nawet jeżeli mieliby nie dorównać szaleństwom Younga, to przynajmniej powstałoby coś dziwacznego, nie do słuchania i strasznego. Tym większy zawód z tego jaką muzyczną drogę obrali. Nawet nie zbliżyli się do eksperymentu Amerykanina. Zamiast tego postawili na bezpieczne ambientowe granie, bardzo podobne do tego z ich ścieżki dźwiękowej do The Mothman Prophecies z 2002 roku. Mamy więc muzykę skoncentrowaną na tworzeniu odpowiedniej atmosfery. I trudno odmówić pewnego niepokojącego klimatu, ale w sumie na tym rola tego score’u się kończy. A gdzie jest prawdziwy strach i przerażenie?

Sinister 2 nie jest nawet jakoś szczególnie złą ścieżką dźwiękową, ale w większości do bólu ostrożną. Naprawdę liczyłem, że amerykańsko-kanadyjski duet kompozytorsko-producencko-aranżerski rozpęta dźwiękowe piekło, a nie podąży znaną i oklepaną drogą. Czasami co prawda starają się lekko eksperymentować z brzmieniem, czy też wplączą tu i tam jakieś szepty, głosy i niezidentyfikowane dźwięki, jak chociażby w wymownym po nazwie kawałku Dentist. Wszystko to jest niestety po pierwsze bardzo „bezpieczne” a po drugie znane z ich wcześniejszych dokonań. Dla przykładu trzeszczące gitary, wymieszane z elektroniką znamy dobrze z serii Resident Evil. Jak gitary elektryczne to należałoby je chociażby włożyć do zbiorników z węgorzami i im kazać na nich grać. To już byłoby bardziej w stylu Sinister. Dlaczego ta muzyka nie trzeszczy, nie zacina się? Nie słychać okrzyków, jęków, stękania, warczenia, gryzienia, szarpania i mielenia. OK, w kawałku Cat Mouse niby coś zmierza w tym kierunku, coś się dzieje, coś się czai i pomrukuje ale to dalej za mało aby naprawdę się bać. Tym bardziej, jak na utwór wręcz finałowy, gdzie serce powinna nam się z piersi wyrywać. Przy pierwszym Sinisterze mieliśmy mocarny kawałek o uroczym tytule The Eater of Children, który był tak straszny i przerażający jak nocny spacer po Bieżanowie (dzielnica Krakowa). Takich wrażeń ze świecą szukać przy pracy duetu tomandandy.

Jak to zwykle ze ścieżkami dźwiękowymi od tomandandy bywa i tej trudno odmówić funkcjonalności. Poprawnie wpisuje się on w ten niepotrzebny sequel, tworząc odpowiednią atmosferę. W paru miejscach, aby przedstawić dramat rodzinny pojawiają się fragmenty czegoś na miarę tematu lirycznego, który najlepiej daje o sobie znać w Come Home czy Courtney z ładną, delikatną wokalizą. Tylko znowu, czy soundtrack z tytułem Sinister ma być miły, ładny i przyjemny? Nie! A jak już mają nam cieknąć łzy to, dlatego że płaczemy jak małe dziecko ze strachu. Takie łzy byłyby mile widziane.

Nie jest też tak, że tomandandy w ogóle nie straszą, tyle że czynią to zdecydowanie bardziej subtelnie. Wbrew temu co by się mogło zdawać pojawia się nawet pewne nawiązanie do kompozycji Christophera Younga. Specyficzny złowieszczy pomruk, który w pierwszej części miał symbolizować Baghuula, podobnie jak i demon powraca. Tylko podobnie jak z grozą, panowie Hajdu i Milburn czynią to wszystko za delikatnie. Już lepiej wypada muzyka źródłowa użyta podobnie jak w i pierwszej części, do ilustracji strasznych nagrań.

Przepełniony ambientowym brzmieniem album, z krótkimi pojedynczymi utworami też nie wpływa dobrze na odbiór tej ścieżki. Przez większość czasu może on wręcz nudzić. I tak naprawdę wystarczy zapoznać się z końcową suitą End Suite, aby mieć jakiekolwiek pojęcie o tej muzyce. Nawet krytycy pierwszego Sinistera mogli tej ścieżce zarzucać wiele, ale na pewno nie to, że jest nuda i nic się nie dzieje. Gdzie są jęki i stękania potępionych, złowieszcze szepty i odgłosy przypominające jakby obrywano kogoś ze skóry? Dlaczego ta muzyka brzmi tak czysto? Gdzie się podziały wszystkie trzaski, piski, szelesty? Ta ścieżka dźwiękowa powinna trzeszczeć, zacinać się, brzmieć jakby grana była od tyłu. Czemu nie słychać rozstrojonego pianina, czy mocnego walenia po metalowych karnistrach? Gdzie duduk przetworzony i tak zmiksowany, że nie brzmi jak duduk? …

Długo można wymieniać, czego brakuje tej ścieżce dźwiękowej, co jednak wcale nie czyni ją szczególnie złą i wartą potępienia. Nie można krytykować duetu tomandandy, że odwalił tutaj jakąś fuszerkę. Panowie skomponowali typową dla siebie, poprawną ilustrację do horroru, tym samym zaprzeczyli jednak wszystkiemu, co Christopher Young stworzył na potrzeby pierwszej części. To trochę tak jak z artystą, który tworzy wielką instalację. Składają się na nią najróżniejsze materiały ze śmieciami łącznie, chaotycznie porozrzucanymi na wszystkie strony. W tym szaleństwie, chaosie jest metoda i wizja. Dlatego zadowolony ze swojej pracy artysta udaje się na spoczynek. Aby następnego dnia rano zobaczyć wszystko ładnie uprzątnięte, posegregowane i stojącą obok, zadowoloną z siebie panią sprzątaczkę.

Najnowsze recenzje

Komentarze