Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Naoki Sato

Rurôni Kenshin: Meiji kenkaku roman tan (Ruroni Kenshin)

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 25-09-2014 r.

Ruroni Kenshin (z jap. wędrowiec Kenshin) autorstwa Nobuhiro Watsuki to jedna z najpopularniejszych mang lat 90-tych. Osadzony w drugiej połowie XIX wieku komiks opowiadał o roninie (samuraju bez pana), który dawniej podczas wojny domowej służył jako etatowy, siejący postrach morderca. Poza zakończeniu konfliktu postanawia jednak zniknąć i poprzysiąc sobie, że nigdy już więcej nikogo nie zabije, ale niestety wciąż żyją ludzie, którzy chcą jego śmierci. Sukces mangi przyczynił się do napisania opartej o nią powieści oraz powstania trzech seriali animowanych i jednego pełnometrażowego anime. Przeniesienie jednak dzieła Watsukiego na film aktorski wymagało dużo większych przygotowań i taki projekt zrealizowano dopiero w 2012 roku w 18 lat po premierze pierwszego odcinka mangi.



Rurôni Kenshin: Meiji kenkaku roman tan – albowiem tak brzmi pełny, oryginalny tytuł tego filmu – odniósł całkiem spory sukces zaliczając szesnastą lokatę na japońskim box officie. Ponadto nawet Warner Bros zainteresowało się tym projektem zajmując się jego międzynarodową dystrybucją. Zyski napływające z kin sprawiły, że od razu zapowiedziano na lato 2014 roku premierę dwóch sequeli. Co zatem przyczyniło się do takiego powodzenia tej ekranizacji? Swój wpływ na pewno miała popularność mangi na której oparto film i patronat jej autora. Znamy jednak przecież wiele przykładów gdzie adaptacja nie sięga nawet do pięt oryginałowi. Na szczęście w tym przypadku film debiutującego w roli reżysera Keishiego Ohtomo należy zaliczyć do tych udanych ekranizacji. I chociaż Ruroni Kenshin na pewno nie jest szczególnie wybitnym czy też głębokim kinem to jednak może się pochwalić niezłym aktorstwem, wartką akcją i przede wszystkim fenomenalnie zrealizowanymi scenami walk. Nie bez znaczenia pozostaje także efektowna muzyka będąca ciekawie przyrządzoną miksturą współczesnych brzmień, symfoniki i folkowych wpływów. Jej autorem jest jeden z najciekawszych japońskich kompozytorów młodego pokolenia – Naoki Sato.



Sato wyszedł z założenia, że skoro połączenie orkiestry z dobrodziejstwami muzyki współczesnej wypadło dobrze przy innym jego samurajskim projekcie – serialu Ryomaden – to dlaczego nie spróbować takiej koncepcji jeszcze raz przy okazji porzucając muzyczne pomysły Noriyukiego Asakury i Taro Iwashiro, którzy mieli już okazję pisać muzykę do animowanych produkcji spod znaku Ruroni Kenshin. Przykładem obrania takiej drogi i zarazem najlepszą ścieżką na płycie jest utwór Hiten będący pomysłową i udaną fuzją żeńskich wokali, gitar elektrycznych, orkiestry i elektronicznego beatu. Kompozycja ta rozbrzmiewa w scenie gdy tytułowy bohater wraz ze swoim kompanem bez najmniejszych problemów rozprawiają się z tuzinami rywali niczym dwójka szermierzy masakrująca całą armię cesarza z Hero Zhanga Yimou. Wszak sama nazwa utworu pochodzi od techniki posługiwania się mieczem, która ma celu walkę z wieloma przeciwnikami.Hiten to nie tylko najciekawsza kompozycja na płycie, ale także najtrafniej zilustrowany fragment filmu Ohtomo, który dodaje opisywanej wyżej scenie, mówiąc kolokwialnie, powera stanowiąc także jej precyzyjny kontrapunkt. Niestety potencjał tego utworu nie został w pełni wykorzystany i nie mam tu na myśli oczywiście omawianej sceny, a wszelkie inne wejścia tego tematu. Tak efektowna kompozycja, aż prosiła się o jakieś imponujące sekwencje, które dałaby jej okazję się wybrzmieć w pełnej okazałości. Tymczasem na początku filmu faktycznie będziemy mogli usłyszeć ten motyw (na płycie – Seisenruten Shin Jidai He), ale ze względu na to, że towarzyszy on jedynie wejście tytułu filmu i następującemu po nim niezbyt szczególnemu montażowi kilku scen wydaje się być wepchnięty tam siłę. Podobnież jego pojawienie po finałowej konfrontacji z czarnym charakterem nie wypadło najlepiej (nie zawarte na albumie). Być może zawinił fakt, że w obydwu przypadkach motyw pojawia się w dokładnie tej samej wariacji jak w utworze Hiten, który napisany był przecież pod scenę akcji, podczas gdy pozostałe sekwencje mają całkowicie inny charakter i mniejsze czy też większe zmiany aranżacyjne byłyby wręcz wskazane. Jakkolwiek by nie było z pewnością filmowa adaptacja Ruroni Kenshin może się poszczycić solidnym muzycznym trademarkiem.



Drugi z najważniejszych tematów tyczy się jednego z głównych antagonistów – szalonego krezusa Kanryu Takedy (trzeci na płycie Kanryuu Teikoku – Gashuuu no Take). Spełnia on rolę jego lejtmotywu ilustrując większość scen z jego udziałem – choć decydenci z Warner Music Japan postanowili tylko jednokrotnie zaprezentować go na krążku. Japończyk swoim tematem w lekko humorystyczny sposób podkreśla dziwaczność i ekscentryczność tej postaci, a część tego motywu stylizowana na walca uwypukla dworskie pochodzenie tego bohatera. Kompozycja sama w sobie jest dobra, charakterystyczna i stanowi jeden z najjaśniejszych fragmentów na płycie lecz wydaje mi się pod względem filmowym Sato stąpa po kruchym lodzie. Jego temat o ile stanowi dość ciekawe przełożenie tej postaci na papier nutowy o tyle niebezpiecznie wkracza on niemalże na grunt komedii. Z pewnością poniekąd taki był zamiar scenarzysty, aby ukazać tego bohatera jako szaleńca (co z resztą uwypukla przerysowane aktorstwo odtwórcy tej roli), ale przez muzykę Sato już doprawdy ciężko go traktować jako realne zagrożenie dla Kenshina. Na szczęście to nie z nim główny bohater stoczy finałowy pojedynek. Podobnież i w tym przypadku motyw Takedy pojawia się zawsze w tej samej wariacji i tak samo z pewnością lepiej by wypadło gdyby Sato zechciał go częściej aranżować.


Nie licząc utworu Hiten i sceny którą on okrasza, partytura Sato jako muzyka filmowa najlepiej radzi sobie tam gdzie Japończyk stara się nie wychylać poza utarte schematy ilustracji – zupełnie przeciwnie do odczuć w czasie odsłuchu krążka. W ten sposób oddziałuje min. motyw z utworu Rurouni, który jest czymś w rodzaju tematu miłosnego. Tworzy go snująca się, eteryczna i podbarwiona elektronicznie sekcja smyczkowa. I tak też w filmie nie jest to zbyt narzucający się podkład muzyczny, ale jednak subtelnie dodaje atmosfery scenom do których trafił. Z kolei jeśli jakiś motyw moglibyśmy przypisać głównemu bohaterowi to byłyby to skrzypcowe, wirtuozerskie solówki od których rozpoczyna się album i które będziemy mogli podziwiać jeszcze niejednokrotnie w trakcie odsłuchu albumu. Ciekawie wypadają zwłaszcza jako ilustracja finałowego pojedynku.



Generalnie przez całą płytę Sato nie pozwala nam zapomnieć o tym w jakim regionie toczy się akcja filmu. O ile główną rolę odgrywają instrumenty nie związane ściśle z orientem (skrzypce, elektronika, wokale) o tyle wszelkiej maści etniczne dominuje drugi plan partytury Japończyka. A jest tego przecież nie mało – orientalne perkusjonalia, shahukachi, oud (lutnia arabska), bansuri (hinduski flet bambusowy) czy shehnai (centroazjatycka odmiana oboju). Bogactwo tych instrumentów sprawia, że podczas zapoznawania się z krążkiem mniej lub bardziej absorbują one uwagę słuchacza i dzięki nim przy kolejnych odsłuchach możemy odnaleźć coś nowego. Najwyraźniej są one zaznaczone zwłaszcza w przypadku muzyki akcji, która niekiedy może przypominać fragmenty z o rok wcześniejszej partytury Japończyka do filmu Gaku. Jej próbkę usłyszymy w otwierającym album utworze będącym ilustracją rozpoczynającej film bitwy – potężne, agresywne uderzenia perkusjonaliów mają zapewne odzwierciedlać brutalną skuteczność Kenshina. Taki schemat ilustracji sekwencji akcji będzie się pojawiał dość często – nie licząc oczywiście opisywanego wyżej utworu Hiten oraz First Dungeon. Ten drugi wyróżnia się na tle pozostałych utworów dodaniem przez kompozytora szalonych partii na organy i gitary elektryczne. Te dwie wspomniane kompozycje z pewnością mogą dostarczyć słuchaczowi mocnych wrażeń w przeciwieństwie do reszty muzyki akcji, która choć dobrze sprawdza się w filmie to na albumie może czasem zmęczyć.



Ruroni Kenshin Naokiego Sato jest z pewnością pozycją wartą uwagi – nawet jeśli prezentowany album wypadałoby skrócić o jakieś 15-20 minut. Nie jest to poziom najlepszych prac Japończyka, ale niewątpliwie omawiana partytura dobrze rokowała kolejnym sequelom, które miał okazję zilustrować. Nietypowa baza tematyczna, trochę eksperymentów i sporo aranżacyjnych smaczków powinno sprawić, że większość fanów kompozytora i samej franczyzy powinna być umiarkowanie ukontentowana. Co zaś się tyczy pozostałych amatorów muzyki filmowej nie mam już takiej pewności bowiem wszystkie wymienione wyżej elementy mogą działać także na jej niekorzyść. Niemniej jest to kawałek solidnej filmówki przy której można się przynajmniej na chwilę zatrzymać.

Inne recenzje z serii:

  • Rurôni Kenshin: Kyôto Taika-hen
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze