Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer, Magnificent Six

Amazing Spider-Man 2 – Deluxe Edition (Niesamowity Spider-Man 2)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-04-2014 r.

Siedząc kilkanaście lat w muzyce filmowej dosyć łatwo przychodzi ocenianie pewnych projektów z góry. Tym bardziej jest to kuszące im częściej na tapecie pojawiają się takie nazwiska, jak Hans Zimmer. Raz za razem daję się złapać w pajęczynę malkontenctwa. Pajęczynę rozstawianą na każdej możliwej przestrzeni, na której pojawia się ten słynny niemiecki kompozytor. Owszem, chłodny dystans przynosi często swoje wymierne skutki, czego przykładem jest Człowiek ze stali. Niemniej jednak miesiące wyśmiewania decyzji studia Columbia Pictures o zatrudnieniu Zimmera do sequela Niesamowitego Spider-Mana zrodziły nieoczekiwany obrót spraw. Pierwsza obawa związana była z oczywistym faktem przeskoczenia wysoko zawieszonej przez Jamesa Hornera poprzeczki. Film Webba, poważny, ale i „życiowo” podchodzący do tytułowego pająka, zaowocował świetnie napisaną partyturą, trochę niedocenioną przez środowiska krytyków muzyki filmowej, ale niewątpliwie świeżą w dorobku Hornera. Ciężko było to pogodzić z pretensjonalnym warsztatem Niemca. Tym bardziej, że przejmując sequel wraz z sześcioma współkompozytorami, Zimmer dał wyraźnie do zrozumienia, że będzie to dla niego okazja do „wyszumienia się” po sztywnym jak kij od szczotki filmie o Supermanie. Efekt końcowy przeszedł jednak najśmielsze oczekiwania.

To samo można powiedzieć o filmie Marca Webba, na którym już po pierwszych zwiastunach ceremonialnie wręcz stawiano krzyżyk. Slapstickowy sposób prezentowania wyczynów tytułowego bohatera i kolorystyka scenerii, rodziły przeświadczenie, że mający pewne ambicję reboot serii wyląduje na jednej półce z totalnie przekombinowanym trzecim Spider-Manem Raimiego. Obawy okazały się bezpodstawne. Obraz broni się genialnym wręcz kontrastem między nieskrępowaną rozrywką dostarczaną przez sceny akcji, a zaskakująco wiarygodnymi kreacjami aktorskimi Andrew Garfielda i Emmy Stone. Gdy dorzucimy do tego bardzo komiksową wizualizację dwóch antybohaterów – Electro i Harry’ego – wtedy otrzymujemy pełen pakiet argumentów, które z pewnością nie pozwolą nam opuścić sali kinowej przed umownym czasem zakończenia projekcji. Ów kontrast nastrojów wyraźnie da się odnotować również na płaszczyźnie muzycznej.

Z procesem powstawania tej polichromatycznej ilustracji wiąże się zresztą ciekawa historia. Webb chciał, aby główni bohaterowie filmu zyskali na autentyczności poprzez utożsamianie się z muzycznymi owocami współczesnej popkultury. W normalnych warunkach wiązałoby się to z wykorzystaniem wielu szlagierów i analogicznym umniejszeniu roli ilustracji. Zimmer zaproponował więc stworzenie kilkuosobowego zespołu, który już w założeniach miałby pogodzić młodzieżowe granie z klasyczną oprawą muzyczną o heroicznym wydźwięku. Powstała w ten sposób grupa „Hans Zimmer and The Magnificent Six” (de facto stanowiąca słowną parafrazę komiksowego Sinister Six) składała się z Pharella Williamsa, Johnny’ego Marra, Michaela Einzigera, Junkie XL, Andrew Kawczynskiego i Steve’a Mazzaro. Panowie zamknęli się w studiu w Santa Monica i w formie jam sessions uwalniali swoje pomysły. Jak się okazuje były one bardzo ciekawe. W takich warunkach powstał między innymi temat Sinister Six, na którym wyrosła piosenka promująca obraz, It’ On Again. Tam też wyklarował się utwór Within the Web służący za alternatywny motyw Petera i jego rówieśników. Jednakże najbardziej brzemiennym w skutkach eksperymentem było stworzenie tematu Electro będącego niekwestionowanym highlightem tej kompozycji. Jak zatem widzimy szeroko pojęty „spontan” potrafi nierzadko przynieść swoje wymierne efekty.

Inną sprawą jest łączenie tego wszystkiego w całość i rozpisywanie na fragmenty przyporządkowane poszczególnym scenom. Tutaj potrzebne są bardziej tradycyjne metody postępowania. Chałtura i swoistego rodzaju zabawa konwencją zastępowana jest rzemieślniczą pracą, która w świecie Zimmera przypomina manufakturę. Dziesiątki zaangażowanych w proces twórczy osób jakimś cudem przemawiają wspólnym, nie zawsze społecznie akceptowalnym, ale za to zgodnym z obrazem językiem, czego doskonałym przykładem jest najnowszy film Webba.



Przyznam szczerze, że nawet w najśmielszych snach nie imaginowałem sobie Zimmera detronizującego odważną, ale wyborną pod względem technicznym pracę Hornera. Dwukrotna wycieczka do kina zmieniła ową krytyczną postawę każąc bić się w piersi z pokorą nad szalenie mocną interakcją tego muzycznego eksperymentu z jego wizualnym kontekstem. Jak się okazuje ścieżka dźwiękowa świetnie rozumie tworzony przez reżysera rozdźwięk pomiędzy zalatującą „kontrolowanym” kiczem, sferą rozrywki, a zaskakująco transparentną płaszczyzną emocjonalną. Paradoksalnie ta druga nie szokuje wymyślnością, za to najwięcej powodów do ożywionej dyskusji dostarcza nam element akcji – tak oderwany od spuścizny Niemca, że dla wielu odbiorców aż nierealny. Ciekawym wydaje się fakt, że większość fanów rozpływających się nad Incepcyjno-Supermenowymi tworami Zimmera z niemałym trudem przełyka eksperymenty popełnione na rzecz Niesamowitego Spider-Mana. Czy jest to związane z porzuceniem napuszonego ciężkimi frazami, ale wygodnego w odbiorze muzycznego przekazu? Być może nie bez znaczenia pozostaje również duży przekrój stylistyczny obejmujący niemalże wszystko – od klasycznej heroicznej fanfary, poprzez operowe buffo, rockowe gitarowe granie, aż do zrywającej kapcie z nóg dubstepowej linii basowej. Okazuje się że spojrzenie na taki produkt muzyczny pod kątem równie odważnego filmu owocuje przyjemnym audiowizualnym doświadczeniem, do którego aż chce się powracać.


Jeżeli jest jakakolwiek przestrzeń, na której muzyka do Niesamowitego Spider-Mana 2 kiksuje i może irytować, to jest to właśnie album soundtrackowy. Okiełznanie tak rozłożystego wachlarza stylistycznego wymagało sporej rozwagi w doborze i montażu materiału wyjściowego, co niestety nie do końca się udało. I pół biedy, gdyby problem ten dotyczył tylko wydania regularnego – skrojonego na miarę niezbyt wymagającego odbiorcy. Jeżeli chaos wkrada się również do wersji Deluxe (teoretycznie najbardziej dopracowanej), to mamy powody do wylewania gorzkich żali pod adresem wydawców. Sama forma prezentacji tego delikatesu – tekturowy niestandardowy wymiarowo ecopack z brudnymi od kleju dyskami – również stawia pod znakiem zapytania sens wykładania na blat prawie dwukrotnie większej kwoty. Owszem, na regularnym albumie brakuje prawie 20 minut materiału ilustracyjnego i dwóch suit koncepcyjnych obrazujących pierwotny szkic kluczowych dla fabuły tematów. Zestaw piosenek pozostaje natomiast ten sam, a dołączona do obu wydań książeczka różni się jedynie kilkoma fotosami. Fakt, z ekonomicznego punktu widzenia Deluxe Edition to istny bubel. Mimo tego dokonując oceny oprawy muzycznej do Niesamowitego Spider-Mana 2 posłużę się właśnie tym wydaniem. Wiąże się to z opublikowanymi tam kilkoma fragmentami, może mało istotnymi w całościowym ujęciu, ale z pewnością rozwijającymi ogólną koncepcję ilustracji. Tę mini-analizę chciałbym oprzeć na pięciu filarach: temacie przewodnim, dwóch motywach przeciwników „pająka”, muzycznej interpretacji relacji między Peterem a Gwen oraz piosenkach wypełniających pozostałą, wolną od głębszych emocji, przestrzeń.



Temat przewodni nie stanowi wielkiego zaskoczenia. Heroiczna fanfara z I’m Spider-Man, skonstruowana i wykonana w iście coplandowskim stylu, wpisuje się w kanon filmów o superbohaterach. W kontekście ostatnich obrazów o Człowieku-Pająku prezentuje jednak bardziej tradycjonalistyczne podejście. Gdy sięgniemy pamięcią wstecz i przypomnimy sobie prace Elfmana, Younga, a nawet Hornera, dojdziemy do wniosku, że „main title” zawsze dynamizowany był przez bogate aranże, a nade wszystko przez pulsującą elektronikę. W przypadku kompozycji Zimmera jest to solowa trąbka osadzona na tle subtelnego bitu. Racje mają ci, którzy z przekąsem twierdzą, że melodia ta przypomina bardziej czołówkę serwisu informacyjnego, aniżeli motyw pająka. Niemiec rzadko kiedy ma okazję odwoływać się do Americany, co zresztą słuchać w podręcznikowych aranżach nie mających startu do analogicznych u Williamsa czy Hornera. Temat ten idealnie wtapia się natomiast w warsztat Jerry’ego Goldsmitha, który nie stronił od rozciągania patetycznych fraz i równie anachronicznej elektroniki wykorzystywanej jako bazę rytmiczną. Melodia ta o wiele lepiej prezentuje się w bardziej kompleksowych aranżach, w muzyce akcji, gdzie do głosu dochodzi wiele innych mniej lub bardziej ważnych motywów. Do grona moich faworytów zaliczam Cold War z rozpoczynającej film sceny pościgu ulicami Nowego Jorku. Nie dość, że wracamy tam z sentymentem do starego dobrego Zimmera z filmów akcji lat 90-tych, to na dodatek Niemiecki kompozytor popisuje się rzadko spotykaną u siebie modulacją w zakresie tonacji. Przedłużeniem tej idei jest zamykający film No Place Like Home. Wartym odnotowania jest fakt, że temat przewodni nie jest tworzony w skali moll, jak zazwyczaj u Zimmera, ale w dur! Oczywiście w partyturze granica ta upłynnia się w zależności od panujących na ekranie nastrojów, zwłaszcza, gdy konfrontowany jest on z muzyczną wizytówką Electro.



I tutaj dochodzimy do kwestii budzącej największe kontrowersje. Połączenie opery z gitarową teksturą i dubstepem uwolniło zastępy malkontentów, którzy miażdżyli kompozytora za samą ideę tak odważnego odejścia od klasycznego brzmienia. Gdy jednak weźmiemy na warsztat całość i skonfrontujemy to z obrazem, okazuje się, że Hans popełnił prawdopodobnie jeden z najoryginalniejszych i najciekawszych od strony technicznej tematów ostatnich lat. Wykładnią nietuzinkowości tego tworu jest umieszczona na drugim krążku dwunastominutowa suita koncepcyjna. Wszyscy, którzy zdecydują się na zakup regularnego wydania soundtracku nie odczują wielkiej straty z tytułu braku tego utworu. Prawdziwą moc i potencjał kryjący się w temacie Electro uwalnia bowiem My Enemy. Zanim jednak dotrzemy to tego fragmentu poczęstowani zostaniemy skromnymi zajawkami, których esencje zawiera otwierający album I’m Electro. Charakterystyczny dubstepowy „drop” z niskim basowym zejściem otwiera również ośmiominutową sekwencję konfrontacji na Time Square – o dziwo zaprezentowaną na albumie prawie w całości i bez większych cięć! Tak agresywne brzmienie nie było dziełem samego Zimmera. W branży aż huczy od plotek, że na jednym ze wspomnianych wcześniej jam session pojawiła się ikona współczesnego dubstepu – Skrillex. Podobny sposób budowania linii basowej z wychodzącym na pierwszy plan efektem wobble pozwala mi sądzić, że to właśnie ten producent muzyczny odpowiedzialny był za sporą część elektronicznego brzmienia tematu.



Łączenie dubstepu z muzyką orkiestrową ocierającą się o stylistykę operową, to sztuka najwyższej próby. Ta operacja wymagała sporej znajomości gatunku i dobrego zaplecza technicznego – znacznie wykraczającego poza standardowe możliwości Zimmera. Kompozytor wielokrotnie zresztą podkreślał, że pisząc te partie inspirował się operową twórczością Purcella. Świadczy o tym większe aniżeli zazwyczaj położenie nacisku na sekcję dętą drewnianą. Ciekawostką jest natomiast libretto, które w tym konkretnym przypadku pełni rolę głosów pojawiających się w głowie Maxa (Electro). Napisane i wykonane przez Pharella Williamsa oraz Dominica Lewisa powtarzają frazy o zdradzie, psychicznych torturach, jakie przeżywa antybohater, i paranoi. Kulminacją jest mocno zaakcentowane stwierdzenie, że wszyscy są jego wrogami, a podkreślone ostrym dubstepowym drop bassem. Ten fragment, jak chyba żaden inny należy interpretować w kontekście filmu, gdzie dopowiedzeniem do myśli przytłoczonego sytuacją Maxa jest przekaz werbalny kierowany do Spider-Mana.

Słuchając My Enemy nie sposób nie zauważyć wielu analogii do kultowego już Why So Serious?. Jak w Mrocznym Rycerzu Zimmer stara się za pomocą stale repetowanych gitarowych fraz wywołać efekt schizofrenicznego zapętlenia jakiego doświadczał między innymi Joker. Zabieg ten okazał się bardzo trafny, a jak pokazuje materiał słyszany na płycie, dosyć dobrze wtopił się on w pozostałe elementy faktury.



Przedłużeniem tego niepokoju jest temat Harry’ego Osborna, przyjaciela Petera, który za wszelką cenę stara się znaleźć lekarstwo na swoją nieuleczalną chorobę. Towarzysząca temu frustracja popycha go do brzemiennych w skutkach działań, co dosyć zgrabnie odzwierciedla mroczna w wymowie suita koncepcyjna umieszczona na drugim krążku. Otrzymujemy tam zaledwie szkic tego, co tak na dobrą sprawę kształtowało będzie wizerunek tej postaci po metamorfozie. O wiele więcej do powiedzenia mają więc umieszczone na pierwszym dysku I’m Goblin oraz Sum Total bardzo żywo kojarzące się tymi gitarowymi modulacjami i ciężkimi dęciakami wspomnianego wyżej Mrocznego Rycerza. Słuchając tego utworu na myśl przychodzi także inna praca Zimmera – oprawa do gry Crysis 2.



Jak widać nawiązań i inspiracji jest w tej partyturze całkiem sporo. Warto jeszcze w tym miejscu wspomnieć chociażby o otwierającym film There He Is, gdzie na tapetę brany jest Frost/Nixon. Budowanie napięcia poprzez opieranie stale powtarzanych fraz na pulsującym bicie, wiąże się poniekąd z podobnymi zabiegami do jakich uciekał się Horner w pierwszej odsłonie Niesamowitego Spider-Mana. Warsztatowo są to jednak dwa odrębne twory. To samo powiedzieć można o liryce, która pod pewnymi względami u obu kompozytorów jest zbieżna. Chodzi mianowicie o solowy fortepian, na którym opiera się temat relacji między Peterem a Gwen. Nierzadko wypływa on z fanfary przewodniej, jak w przypadku Ground Rules, innym razem jest to oddzielny motyw słyszany na przykład w The Rest of My Life. Czy te wyraźne konotacje podważają oryginalność kompozycji jako całości? Myślę, że nie. Praca Zimmera broni się bowiem dosyć ciekawym sposobem prezentowania znanych już nam koncepcji. Mało tego. Umiejętne żonglowanie charakterystycznymi dla Niemca zagrywkami i zaszczepianie ich na grunt nowych eksperymentów wpływa korzystnie na aspekt funkcjonalny partytury.

Na koniec słów kilka o piosenkach. Jeżeli mam być szczery, to niezbyt często do nich powracam. Owszem, w filmie robią swoje, ale na albumie nie potrafią mnie przekonać mainstreamową, ograną już do bólu konwencją. Wyjątek stanowi It’s On Again, które po seansie zyskało w moich oczach. Chodzi mianowicie o temat Sinister Six, który fajnie otwiera i kształtuje linie melodyczną tego utworu. Do grona faworytów zaliczam też Electro Remix całkiem zgrabnie zaglądający na poletko minimalu i dubstepu.

Niesamowity Spider-Man 2 to ścieżka dźwiękowa o dwóch skrajnych obliczach. Z jednej strony jest prawie doskonałym filmowym rzemiosłem, świetnie radzącym sobie z polichromatyką obrazu Marca Webba. Z drugiej strony ciężko nawiązać z nią nić sympatii bez doświadczenia kontekstu wizualnego. Niewątpliwym mankamentem soundtracku jest fatalny wręcz układ materiału, który bardziej przypomina turecki bazar aniżeli starannie opracowaną ofertę handlową znanej i cenionej na całym świecie marki. Przejścia pomiędzy utworami są koszmarnie efemeryczne, a wypełniające krążek piosenki spychają muzykę ilustracyjną na dalszy plan. Nieco lepiej pod tym względem prezentuje się omawiany tutaj Deluxe Edition, ale i on boryka się między innymi z kiepskim montażem. Warto jednak sięgnąć po którekolwiek z tych wydań. Przede wszystkim po to, by dać się porazić niesamowitą konstrukcją tematu Electro i jego licznymi interpretacjami. Słuchacz z pewnością doceni również miks orkiestry – bardziej ożywiony aniżeli w poprzednich pracach Zimmera. Wszystko to sprawia, że z czystym sumieniem mogę polecić ten produkt. Jeżeli zaś chodzi o mój wcześniejszy sceptycyzm… Ot kolejna nauczka na przyszłość, by nie oceniać planowanych projektów w kontekście ostatnich prac kompozytora.

Inne recenzje z serii:

  • The Amazing Spider-Man
  • Spider-Man
  • Spider-Man 2
  • Spider-Man 3

    P.S.: W tym miejscu chciałbym złożyć podziękowania dla Pawła Stroińskiego za pomoc w merytorycznym „doszlifowaniu” tego tekstu. Speca od twórczości Zimmera mamy wszak tylko jednego. 🙂

  • Najnowsze recenzje

    Komentarze