Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Junkie XL

300: Rise Of An Empire (300: Początek Imperium)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 14-03-2014 r.

Opowiadanie starożytnej historii za pomocą komiksów, to niewątpliwie karkołomne zadanie. Dla Franka Millera wydaje się chlebem powszednim, ale pomysł przeniesienia ilustrowanego opowiadania na taśmę filmową zakrawać może o czyste szaleństwo. Jak zatem można postrzegać pomysł Zacka Snydera, by z pedantyczną wręcz dokładnością dokonać transkrypcji rysunkowych kadrów ukazujących wyczyn garstki bohaterskich Spartan stających naprzeciw gigantycznej perskiej armii? Zrealizowane z wielkim rozmachem widowisko 300 okazało się finansowym strzałem w dziesiątkę… Także pewnego rodzaju strzałem w stopę dla producentów, którzy „wpakowali się” w jednowątkowy komiks. Co prawda Frank Miller obiecał sequel pod tytułem Kserkses, ale póki co na obietnicach się skończyło. Słynny twórca komiksów partycypował natomiast w pisaniu scenariusza, co pozwoliło żywić nadzieje na spójność z oryginałem. A jaki był tego efekt końcowy? Wielu sądzi, że opłakany, ale statystyki boxoffice mówią same za siebie. Początek Imperium to doskonałe widowisko, które nie potrzebuje żadnego argumentu w postaci dobrze skrojonej fabuły, inteligentnych dialogów i genialnych kreacji. Choć męskiej części widowni do gustu może przypaść postać Artemizji (głównie dzięki urodzie Evy Green), nie ulega wątpliwości, że uwaga winna koncentrować się na dwóch płaszczyznach: efekciarskiej stronie wizualnej i dotrzymującej jej kroku ścieżce dźwiękowej.



Po prawnej hucpie jaką urządził producentom Tyler Bates, chyba nikt nie sądził, ze ten rzemieślnik powróci w planowanej kontynuacji serii. O dziwo stosunki z reżyserem nie zostały nadwątlone czego przykładem jest angaż do ekranizacji Strażników. Późniejsze lata otworzyły jednak Snydera na nowe kontakty i tutaj na arenę wydarzeń wkroczył Hans Zimmer wraz z całym swoim zapleczem. Po Człowieku ze stali wiadome było, że kolejne angaże posypią się jak grzyby po deszczu. Z Początkiem Imperium nie było jednak łatwo. Na pierwszy ogień poszedł mało komu znany Federico Jusid, który po wielu miesiącach bezowocnej pracy ostatecznie wylądował na tarczy. Jeden telefon do znajomego z Santa Monica i problem został rozwiązany. Hans Zimmer, jako dobry wujek dbający o swoich podopiecznych, wspaniałomyślnie oddał projekt w ręce człowieka, który jego zdaniem najbardziej nadawał się do tak brutalnego kina akcji. Tym kimś okazał się DJ, producent muzyczny a także świeżo upieczony kompozytor – Junkie XL. Już pół roku wcześniej pisząc oprawę do Paranoi i asystując niemieckiemu „maestro” w tworzeniu MOS’a, udowodnił, że łączenie elektronicznego i orkiestrowego brzmienia w bardzo agresywnej formie jest jego prywatnym dekalogiem i właściwie jedyną receptą na ilustrację. Nie dziwne zatem, że gdy na jego biurku wylądował kontrakt na sequel 300 potrzebował zaledwie kilku tygodni, by ostatecznie rozprawić się z projektem.

Złośliwi mogliby powiedzieć, że Holkenborg ograniczył swój wysiłek do przepisywania temp tracka, co dosyć często może się rzucać w uszy słuchając Początku Imperium. Z drugiej strony, jeżeli ktoś spodziewał się muzycznej erudycji, oryginalnego brzmienia i epickich tematów godnych Johna Williamsa… Cóż, pomarzyć zawsze można. Od początku wiadome było, że „hansowe” granie będzie dokładnie tym, co znajdzie swoje odbicie również w drugiej części 300. Pytanie tylko, czy w ten totalny chaos, jaki zafundował nam Bates dało się jeszcze wlać szczyptę integralności? Okazuje się że tak! Kompozycja Junkie XL, choć bazuje na ogranych już do znudzenia schematach, dosyć dobrze odnajduje się w swoim środowisku filmowym. Jest agresywna, drapieżna, podkreśla tempo akcji, a i od czasu do czasu przypomni nam etniczny i historyczny wymiar dziejących się na ekranie wydarzeń. Wszystko to tworzone w wielkim rozmachu, ale i uproszczeniu – wedle pokutujących w Hollywood standardów. Standardów, których ojcem chrzestnym jest oczywiście Hans Zimmer. I o ile takie rozwiązanie wydaje się najbardziej optymalne w dynamicznie skrojonych kadrach Początku Imperium, to jako indywidualne, muzyczne doświadczenie, jest już pewnego rodzaju wyzwaniem dla każdego oportunisty takiego brzmienia.

Sprawy nie ułatwia ilość materiału jaki ostatecznie trafił na album soundtrackowy wydany nakładem WaterTower Music / Sony Music. 67 minut to stanowczo za dużo, aby bez szwanku wyjść nawet z pojedynczego odsłuchu. To, co na samym początku może nawet fascynować, zapewniać solidną rozrywkę (mimo wielu pretensjonalnych i ordynarnych wręcz nawiązań), po pewnym czasie najzwyczajniej w świecie zaczyna nużyć. Winę za takowy stan rzeczy ponosi ogólna monotematyczność i żenująca przewidywalność kompozycji przypinająca łatkę niemalże do każdego podejmowanego przez kompozytora zabiegu. Dodatkowym mankamentem jest „hansowy” miks spłaszczający zarówno orkiestrowe jak i elektroniczne granie do kaleczącego uszy audiofila, monolitu dźwiękowego.



Płytę rozpoczyna dziewięciominutowy History of Artemisia będący po części ilustracją z prologu filmu, a po części suitą dedykowaną jednej z kluczowych postaci filmu Noama Murro. Jest to tym samym pierwszy kontakt z podejmowaną przez Junkie XL stylistyką i tematyką. W przeciwieństwie do tej pierwszej, tematyka pozostaje tutaj sprawą drugorzędną. Mimo tego można wyszczególnić kilka motywów, które z pedantyczną wręcz precyzją przypisane są do konkretnych postaci czy wydarzeń. Na pierwszy plan wysuwa się quasi-marsz motoryką przypominający dźwięk nacierającej armii oraz heroiczna fanfara towarzysząca bohaterskim czynom Temistoklesa. W sposób szczególny dają się tu odczuć potężne wpływy niemieckiego wujka, czego wyrazem jest charakterystyczna rytmika i podniosły anthem budowany na instrumentach dętych blaszanych. Najlepszym przykładem tych nawiązań jest utwór Marathon towarzyszący jednej z początkowych scen filmu, a jawnie odwołujący się do Człowieka ze stali. Trochę więcej chaosu wdziera się w ilustracje późniejszych sekwencji batalistycznych. Fog Battle i Fire Battle nawiązują poniekąd do tego, co na potrzeby pierwszej części tworzył Tyler Bates. Wyrazem tego są nie tylko agresywne riffy gitarowe, ale i temat akcji wykorzystywany kilkakrotnie przez Holkenborga.



Drapieżne, czasami wręcz pretensjonalne frazy to tylko preludium do mrocznego i ciężkiego brzmienia, jakie identyfikowane jest z królem perskim, Kserksesem. I tutaj uwagę skieruję w kierunku utworu From Man To God King ilustrującego ciekawą przemianę z pogrążonego w żalu króla w bezwzględnego, przypisującego sobie boskie atrybuty, tyrana. Jest to tym samym jeden z najlepiej funkcjonujących w filmie fragmentów muzycznych. Mimo swojej prostoty wykonania (wszystkie sekcje odgrywają tę samą partię jednocześnie) świetnie komponuje się z demoniczną wizualizacją pewnie kroczącego Kserksesa. Szkoda, że w dalszej części partytury temat ten odsuwa się w cień. Wynika to z faktu, że inicjatywę przejmuje ambitna dowódczymi floty, Artemizja.


Protegowana Dariusza została potraktowana przez kompozytora w sposób wyjątkowy. Nie dość, że otrzymała od niego dwa osobne tematy, to stała się również osią wokół której obraca się większość słyszanej w ścieżce wschodniej etniki. Abstrahując od prostych melodii słyszanych już we wspomnianym History Of Artemisia lub w świetnie zilustrowanej retrospekcji z dzieciństwa Artemizji (Artemisia’s Childhood), warto na chwilę zatrzymać się przy rzeczonej etnice. Myślę, że określenie „powtórka z rozrywki” będzie najbardziej adekwatne do stale bombardujących nas rzewnych wokaliz, solówek na banjo, duduk i wykonanych ze słomki fujarek, w których nie trudno dopatrzeć się nawiązań z Gladiatora i Helikoptera w ogniu. Owa egzotyka niejednokrotnie pożera w całości dynamikę ścieżki, czego żywym przykładem jest seria smętnych utworów słyszanych w dalszej części płyty (np. Xerxes’ Thoughts). Na drugim biegunie mamy natomiast lirykę wypływającą z wielkiego poświęcenia niektórych Greków w walce o wolność. Ów dramat dotyka w głównej mierze królową Gorgo, która po stracie Leonidasa waha się, czy wspomóc Temistoklesa, czy też pogrążyć się w żalu. I choć utworom takim jak Queen Gorgo nie można odmówić pewnego rodzaju piękna, to siedmiominutowe powielanie tych schematów w History Of The Greeks zakrawa już o nudę.



Równie mało interesujący wydaje się finał w Greeks Are Winning – epicka fanfara wykładająca na blat właściwie te same karty, jakimi Junkie zagrał już w dwa razy krótszym utworze Marathon. Kończący album End Credits to natomiast wielki pstryczek w nos ze strony wydawcy. Ci, którzy mieli okazję wybrać się na film z pewnością doskonale zapamiętali końcową animację, w której pojawiają się fragmenty War Pigs grupy Black Sabbath świetnie zmiksowane z tematem przewodnim. Niestety na płycie (prawdopodobnie ze względów na prawa autorskie) usłyszymy tylko wersję instrumentalną tego remiksu.



Powyższe przykłady jasno pokazują, że oprawa do sequela 300 to produkt, który mógł powalczyć o atencję odbiorcy. Niestety mało przemyślana forma prezentacji odebrała należną mu przyjemność ze słuchania. Czyż nie lepszym rozwiązaniem byłoby uformowanie albumu na kształt pierwszego utworu? Myślę, że 5-6 suit zestawiających wszystkie tematy w ich przeróżnych wariacjach spotkałoby się ze znacznie entuzjastycznym odbiorem. Kto wie, może nawet byłbym wtedy skłonny potraktować tę pracę lepiej aniżeli tak ostro krytykowaną oprawę Tylera Batesa? Póki co oba krążki lądują na tej samej półce średniaków nieprzeciążających układ nerwowy.

Inne recenzje z serii:

  • 300
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze