Jan de Bont to przykład na to, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Do roku 2002 był uznanym operatorem, ale wtedy to zapragnęła mu się kariera reżysera. Na debiut w tej roli przypadł klasyczny film akcji z zupełnie nieznaną nikomu obsadą. Był to rok 2004. Obraz ten mógł skończyć w wypożyczalni video leżąc na półce obok innych produkcji klasy B. Tymczasem nieoczekiwanie wykreował on dwie gwiazdy i stał się mega-hitem. Bo kto dzisiaj nie słyszał o takich nazwiskach jak Keanu Reeves czy Sandra Bullock? Speed, bo o nim mowa, to po dziś dzień przykład świetnego kina akcji bez zbędnych fajerwerków. Jednak to co wykreowało tego holenderskiego artystę, również go pogrążyło. 3 lata po premierze Speeda wyreżyserował on sequel, który co by dużo nie mówić, był żenujący. Między tymi dwoma filmami pojawił się jeszcze jeden, bazujący tym razem na komputerowych efektach specjalnych. Traktował o czymś, czego wcześniej z przyczyn technicznych nie dało się przenieść na złoty ekran. I to właśnie w roku 1996 przez kina przeszła prawdziwa trąba powietrzna (bynajmniej nie chodzi mi tutaj o żaden kataklizm).
Twister miał niemałą konkurencję. Jak dziś pamiętam mój dylemat. Możecie się śmiać lub nie, ale wyobraźcie sobie taką sytuację: w kieszeni znajduje się 10 złotych (nie bierzemy pod uwagę denominacji ;)), a do kin równocześnie wkracza właśnie Twister oraz Independence Day (nie zdradzę co wybrałem :P). Ech, to były czasy. Teraz w portfelu nie ma nawet dziesięciu złotych, a i w kinach nic specjalnego. Wracając do tematu, również na ten rok przypadła premiera The Rock, tak więc towarzystwo niczego sobie. Medialnie tornado okazało się gorsze od inwazji kosmitów oraz od żołnierzy-terrorystów, ale na pewno nie można nazwać tego obrazu porażką.
Co by nie mówić o Janie de Boncie, na pewno możemy powiedzieć, że ma dobry gust muzyczny. Jego stałym współpracownikiem w latach 94-97 (ciężko tutaj mówić o dalszej karierze) był Mark Mancina, który również wykreował się przy Speedzie. Do pracy nad Twisterem przystępował mając jeszcze za sobą bardzo udane Bad Boys. Oczekiwania zatem były dosyć duże. Od razu powiem, że Mancina stanął na wysokości zadania i tym oczekiwaniom sprostał.
Przede wszystkim Twister zyskał bardzo dojrzałą oprawę muzyczną. Zachwyca muzyka akcji, która mimo iż utrzymana w stylu Media Ventures, nie jest ścianą dźwięku. Owszem, nacechowana jest elektroniką, ale ta w przeciwieństwie do innych prac spod szyldu MV pełni tutaj rolę uzupełniającą. Orkiestra nie jest ozdobnikiem! Wiedzie prym w tej partyturze, co wyszło tej muzyce na dobre.
Tematycznie też jest bardzo dobrze. Album otwiera Wheatfield, gdzie możemy po raz pierwszy usłyszeć temat przewodni. Bardzo lekka i wesoła melodia doczekała się jednak ciekawszej aranżacji w Going Green. Drugi – bardziej dramatyczny – temat usłyszymy np. w The Big Suck. Tym razem jest dużo bardziej poważnie, a prym wiodą skrzypce w akompaniamencie chóru. Ten zaś odpowiedzialny jest za tytułowe tornado w filmie. Pojawia się ilekroć na ekranie widzimy trąbę powietrzną. Nie mogło być inaczej, bo nic nie nadaje tyle majestatu i nie wzbudza szacunku, co potężny chór.
Chwalona wcześniej muzyka akcji jest według mnie jedną z najlepszych, jakie dane mi było słyszeć. Nie muszę dodawać, że w filmie radzi sobie świetnie. Mancinie udało się osiągnąć jeden ważny efekt. Mianowicie action score nacechowany jest dramatyzmem, czego często brakuje w tego typu ilustracjach. Łatwo jest opisać nutami walkę żołnierzy czy szybki pościg. Sprawy komplikują się, gdy pustymi drogami jedzie kilka samochodów. Ciężko wtedy o naszą uwagę. Ponoć dobry dyplomata to ktoś taki, kto jak powie nam ‘sp….laj’, to my cieszymy się na samą myśl o podróży. Podobny efekt osiągnął kompozytor poprzez suspense w muzyce akcji. Ta nie ma możliwości rozbrzmiewać swoją pełnią, ciągle mamy wrażenie, że coś jest przed nami. Zabieg ten sprawił, że z pozoru nudne sceny w filmie ogląda się z wypiekami na twarzy. Naturalnie nie obyło się bez gitary elektrycznej, ale ta pełni drugorzędną rolę, na pierwszy plan wychodzą smyczki oraz sekcja dęta. Do tego odrobina perkusji oraz wspomniany wyżej chór. To wszystko składa się na naprawdę świetnie wykonaną i zaaranżowaną kompozycję.
Drobne potknięcia to William Tell Overture/Oklahoma Medley, gdzie w szybszej wersji doskonale znanej opery Gioacchino Rossini’ego możemy usłyszeć wokal aktorów. Ciekawy, aczkolwiek raczej chybiony pomysł. Również ostatni utwór End Title/Respect the Wind ma swój mały grzech. Kawałek skomponowany przez duet Edward & Alex Van Halen jest świetny. Naprawdę ich solówki na gitarze elektrycznej robią niemałe wrażenie, ale to samo powtarzane przez ponad 7 minut jest zwyczajnie nużące. Największy grzech moim zdaniem tkwi jednak w oryginalności, a dokładniej w jej braku. Zbyt wiele w tym wszystkim nawiązań do Speeda. Zupełnie nie koliduje to z słuchalnością, ale momentami mam wrażenie, że gdzieś już to słyszałem. Jednakże już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że uganiając się za ideałem tak naprawdę niczego nie znajdę, więc wymieniam te wady raczej z dziennikarskiego obowiązku, aniżeli z chęci ich napiętnowania.
Warto się zapoznać z tą ścieżką. Jest to naprawdę mocna pozycja i moim zdaniem najlepsze z dotychczasowych dokonań Marka Manciny. Na dobrze dobranym albumie nie uświadczymy underscore, co już jest niemałą zachętą. Do tego jeśli komuś nie przeszkadza ‘inteligentna’ muzyka akcji, będzie na pewno zadowolony. Ci zaś, którzy szukają typowego brzmienia a’la Media Ventures, mogą się nieco zawieść, ale również powinni znaleźć coś dla siebie.