Joe Hisaishi

Tokyo Kazoku (Tokyo Family)

(2013)
Tokyo Kazoku (Tokyo Family) - okładka
Dominik Chomiczewski | 30-11-2014 r.

Zanim nastąpiła era Akiry Kurosawy, w japońskiej branży filmowej dominowało dwóch wielkich reżyserów. Pierwszy z nich to Kenji Mizogouchi, który nakręcił m.in. Opowieści księżycowe oraz Ukrzyżowanych kochanków. Drugi to Yasujiro Ozu i to przy nim się na moment zatrzymamy. Jego twórczość obejmowała przede wszystkim społeczne komediodramaty i melodramaty, silnie zakorzenione w japońskiej kulturze. Za jego magnum opus uznawane jest Tokyo Monogotari (Tokijska opowieść) z 1953 roku. Fabuła skupia się wokół starszego małżeństwa, które udaje się do miasta, aby spotkać się ze swoimi dziećmi. Nie mają one jednak czasu zająć się rodzicami. Tę gorzką historię, dokładnie 60 lat później, ponownie opowiedział uznany i wiekowy reżyser starej japońskiej szkoły, Yoji Yamada.

Tokyo Family Yamady to dość rzadko spotykany w japońskiej kinematografii przykład remaku. Takie przypadki możemy policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. Nie jest to jednak bezczelne żerowanie na sukcesie oryginału. Fabuła Tokijskiej opowieści Ozu dawała dogodną możliwość sięgnięcia po tę historię jeszcze raz, ale tym razem osadzając bohaterów we współczesnej Japonii. I tak też tradycyjne kimona zostały zastąpione przez garnitury, a w zamian za muzykę Kojuna Saito pojawiła się partytura Joe Hisaishiego.

Dla słynnego Japończyka była to pierwsza kolaboracja z Yojim Yamadą. Reżyser wcześniej współpracował z legendą muzyki elektronicznej Isao Tomitą, lecz ten, najprawdopodobniej ze względu na swój podeszły wiek, w 2010 roku po raz ostatni połączył z nim siły. Z kolei Hisaishi znalazł z reżyserem wspólny język, ponieważ w rok po premierze Tokyo Family skomponował ścieżkę dźwiękową do kolejnego filmu Yamady, Chisaai Ouchi. Nie bez znaczenia pozostało na pewno to, że Tokyo Family było jednym z kandydatów do otrzymania nagrody Japońskiej Akademii Filmowej za najlepszą muzykę. Była to zresztą jedna z dwunastu (!) nominacji dla świetnie przyjętego obrazu Yamady. Jednak śmiem twierdzić, że wyróżnienie partytury Hisaishiego wynikało przede wszystkim z hurtowego nominowania Tokyo Family. Dlaczego? Śpieszę z wyjaśnieniami.

Filmy Yamady nigdy nie obfitowały w muzykę. Reżyser podkładał ścieżkę dźwiękową zazwyczaj tylko w wybranych fragmentach. Nie inaczej jest z Tokyo Family. W trwającym prawie 140 minut filmie znajdziemy niewiele ponad 20 minut muzyki. Nie powinniśmy jednak za to winić któregoś z twórców, wszak skromny, klasycznie nakręcony dramat społeczny raczej nie wymagał dużej partytury. Jakkolwiek produkt, który otrzymaliśmy, raczej nie usatysfakcjonuje ani fanów Hisaishiego, ani tym bardziej pozostałych amatorów muzyki filmowej. Wynika to przede wszystkim z tego, że omawiany soundtrack nie jest w stanie nas niczym zaskoczyć. Wszystkie muzyczne chwyty Japończyk przerabiał już wiele razy i to nierzadko z dużo lepszym skutkiem.

Niemniej Joe Hisaishi to Joe Hisaishi. Jego muzyka nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Tokyo Family, chociaż wydaje się być odtwórcze i napisane na tzw. autopilocie, potrafi – przynajmniej w pewnym stopniu – zaangażować emocjonalnie słuchacza. Do tego służą Japończykowi dwa solidne tematy przewodnie. Są bardzo charakterystyczne dla stylu Japończyka, stąd też na większości słuchaczy obeznanych z jego twórczością nie zrobią jednak wielkiego wrażenia. Poznamy je w dwóch pierwszych utworach, ale na ich pełne rozwinięcie musimy poczekać aż na koniec albumu, gdzie usłyszymy suitę zatytułowaną Tokyo Family. Z pewnością jest to najlepszy utwór na płycie, pełny emocji, optymizmu i tej typowej dla Hisaishiego melodycznej wrażliwości. Motywy towarzyszą bohaterom historii opowiadanej przez Yamadę, ładnie ją uzupełniając, niemniej muzyki w filmie jest jak na lekarstwo, stąd też nie odgrywa ona znaczącej roli.

Krótki czas trwania krążka działa zarówno na jego korzyść, jak i na niekorzyść. Z jednej strony ciężko będzie znaleźć odbiorcę, który zdąży się znudzić tym króciutkim albumem. Tym bardziej, że nie znajdziemy na nim ani grama asłuchalnego underscore’u. Niemal cała partytura opiera się o dwa opisane wyżej motywy główne. Do tego dochodzi kilka pomniejszych, również lirycznych, ale jednocześnie niezbyt wyrazistych melodii, nad którymi rozwodzenie się raczej nie ma większego sensu. Z drugiej strony, ze względu na to, że na jeden odsłuch albumu musimy przeznaczyć zaledwie 24 minuty, to zanim zdążymy się wygodnie rozsiąść przed odtwarzaczem, krążek będzie miał się już ku końcowi.

Tokyo Family Joe Hisaishiego nie jest materiałem na recenzencki elaborat. Krótki czas trwania, wątpliwa oryginalność, typowe schematy ilustracyjne, monotonne brzmienie – to wszystko sprawia, że opinię o omawianej partyturze można by nawet ograniczyć do jednego słowa – rzemiosło. Z tego względu Tokyo Family to jedynie solidna ilustracja, a przecież od Hisaishiego oczekujemy znacznie więcej.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.