John Debney – szara eminencja Hollywoodu, już od dobrych kilku lat odpuszcza sobie robienie wielkiej kariery i miast brylować po salonach tamtejszych filmowych dygnitarzy, ze swoistego rodzaju spokojem spogląda na otaczającą go rzeczywistość. Projekty, które spływają na biurko Debney’a nie są może szczytem artystycznych marzeń i finansowym El Dorado, ale doskonale wpisują się w kompetencje i upodobania tego kompozytora. A ostatnimi czasy najlepiej służy mu kino familijne i filmy akcji – gatunki nie wymagające od twórcy oprawy muzycznej gigantycznych pokładów wyobraźni, a raczej ścisłego trzymania się schematów narzucanych przez armię producentów. W przypadku Debney’a jest to układ jak najbardziej korzystny. Wystarczy tylko pokazać mu odpowiedni kierunek, by potem delektować się perfekcyjnie skonstruowanym rzemiosłem. Na tym niestety koniec, a szkoda, bo talent jest to niemały.
Podobne podejście do swojego zawodu przejawia również Eddie Murphy – amerykański komik, który z piedestału najzabawniejszych ludzi Hollywoodu spadł w końcu do rynsztoku trzecioligowców gatunku. Przysłowiowym gwoździem do trumny okazał się brak roztropności w doborze projektów, co zdecydowanie zaniżyło notowania aktora w branży. Najnowszy film z jego udziałem, Tysiąc słów, to kolejne studium mimicznego „talentu” Murphy’ego. Co ciekawe, tym razem zrzuca on jednak maskę pajaca, a zaczyna faktycznie grać, opisując emocje, których nie może (a raczej nie wolno mu) wyrazić za pomocą słów. Muszę przyznać, że pomysł na film pod tytułem Tysiąc słów był naprawdę obiecujący, ale rzeczywistość zdecydowanie przerosła ambicje ekipy realizującej ten projekt. Mógłbym w tym miejscu odmówić litanię wszystkich niedociągnięć i naiwności płynących z obrazu Robbinsa, ale nie czas i miejsce na takie utyskiwania. Jedno jest pewne. Pomimo wylewającego się z obrazu banału, wrażenia wyniesione z rodzinnego seansu były całkiem pozytywne. Tak samo pozytywne, jak wrażenia pozostawione po usłyszanej w tle ścieżce dźwiękowej.
Tysiąc słów to aż nadto, aby wyrazić swoją opinię na temat tworu Debney’a. Nie będzie zaskoczeniem, gdy powiem, że czynnikiem determinującym proces (od)twórczy, była stara dobra zasada utylitaryzmu w sztuce. A gdy przełożymy to jeszcze na podłoże gatunkowe filmu Robbinsa, mamy już jako takie wyobrażenie efektów wysiłku Debney’a. Nie po raz pierwszy zresztą kompozytor ten zbiera cięgi za perwersyjne przywiązanie do rutyny. Od lat bowiem sięga do sprawdzonych metod ilustracyjnych żonglując całą gamą wyuczonych hochsztaplerskich sztuczek w sterowaniu emocjami widza. W tym konkretnym przypadku kuglarski warsztat Johna wydaje się bardzo przekonywujący, a położenie nacisku na warstwę melodyczną niewątpliwie przyczyniło się do większej niż zazwyczaj autonomizacji dzieła. Niemniej autor ścieżki dźwiękowej większość intelektualnego wysiłku kieruje w stronę obrazu, gdzie z typową dla siebie precyzją oddaje panujące tam nastroje – wszystko rzecz jasna w duchu hollywoodzkiego mainstreamu. Mamy więc sporo plastikowej liryki, trochę tendencyjnej akcji i wiadomą dla komediowych produkcji serię zabiegów dźwiękonaśladowczych. Doświadczenie filmowe nie pozostawia większych wątpliwości co do jakości ilustracji. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy rzeczony materiał wyrwiemy z ram filmowych i zaczniemy oceniać jako twór autonomiczny.
Wydana nakładem Varese Sarabande płyta nie stanowi większej strawy intelektualnej dla tak zwanego „wymagającego słuchacza”. Mimo że mamy do czynienia ze stosunkowo przystępną formą prezentacji muzycznej, album nie potrafi zagościć w wyobraźni odbiorcy na dłużej niż na kilkanaście minut. Czemu? Jedną z kluczowych przeszkód ku temu jest względna anonimowość materiału zawartego na krążku. Niestety, słuchając go na usta ciśnie się klasyczne sformułowanie „nihil novi”. Owszem, otrzymujemy piękny, melancholijny temat głównego bohatera, ale poza nim oprawa muzyczna do Tysiąca słów niewiele ma do zaoferowania – tak pod względem tematycznym jak i stylistycznym. Uraduje nas obecność kilku ciepłych i miłych dla ucha momentów zachowanych w duchu instrumentalnego minimalizmu. Uwagę przykują również podniosłe frazy angażujące pełen skład orkiestry wraz z chórem, niemniej większość partytury stoi pod znakiem tak zwanej muzyki tła. Ilustracyjny charakter partytury to jedno, ale najwięcej krwi psuje sztywny jak kij od szczotki model pracy kompozytora. Wszystkie aranże i zabiegi odmierzane są tutaj jakby od linijki, a wszelkie próby wyłamania się hollywoodzkim konwencjom traktowane są jak pewnego rodzaju wynaturzenie.
Po raz kolejny przechodzę więc koło twórczości Debney’a dosyć obojętnie. I nie trzeba nawet tysiąca słów, ni dźwięków, by przekonać mnie, że taki stan rzeczy to w dużej mierze efekt lenistwa samego kompozytora. Bo po co eksperymentować skoro na warsztacie posiada się już gotowy szablon postępowania?