Na duże ekrany trafił pierwszy z wielu zapowiadanych filmów nowego uniwersum DC tworzonego pod czujnym okiem Jamesa Gunna i Petera Safrana. Co z tego wyszło?

Szefostwo Warner Bros., które widziało, że cała seria ekranizacji komiksów DC zmierza w złym kierunku, zarządziło reset uniwersum, co wielu entuzjastom twórczości Zacka Snydera się nie spodobało, Twórcy obiecali, że powrócą do źródeł, będą opierali się na klasycznych historiach, a w ich filmach zagości więcej ciepła. Pierwszym przystankiem na tej długiej drodze miał być film o sztandarowym superbohaterze marki, Supermanie. Niemniej zwiastuny nie do końca przekonywały i tak naprawdę dopiero wycieczka do kina rozwiała obawy. Widowisko Jamesa Gunna nie wałkuje po raz kolejny genezy Człowieka ze stali. Klarka Kenta zastajemy już w trzecim roku jego działalności jako tytułowego herosa, gdy grono sprzymierzeńców i przeciwników jest już ukształtowane. Faktem jest, że największą kartą przetargową Supermana nie jest wymyślna historia, ale bogaty wachlarz ciekawe wykreowanych postaci z Lexem Luthorem na czele. No i do tego szalenie sympatyczny pies Krypto… Dwugodzinny obraz od Warnera jest klasyczną, rodzinną rozrywką, która nie będzie walczyła o laur najlepszej ekranizacji komiksu DC, ale skutecznie umili spędzony przy niej czas. To wystarczy, aby spoglądać z nadzieją na kolejne projekty uniwersum.
Mniej optymizmu dostarcza wszystko to, co związane jest ze ścieżką dźwiękową. Choć filmy Gunna zawsze doskonale balansowały pomiędzy ikonicznymi piosenkami, a utworami ilustracyjnymi, spuścizna wcześniejszych ekranizacji ewidentnie ciążyła twórcom. Zatrudniony do stworzenia oryginalnej oprawy, John Murphy, nie miał łatwego zadania. Musiał bowiem odwołać się do kultowych tematów stworzonych przez Johna Williamsa na potrzeby Supermana, a przy okazji ubrać to wszystko w nowoczesne szaty mainstreamowego grania. Spora część materiału powstawała jeszcze w trakcie trwania zdjęć, więc przeróbki na potrzeby ostatecznego montażu były potrzebne. Nikt się jednak nie spodziewał, że do finalnej wersji takowego zaangażowany zostanie dodatkowy twórca – David Fleming. Muzyczny wychowanek Hansa Zimmera wskoczył do tego pędzącego pociągu dosłownie w ostatniej chwili reorganizując całość stworzonej wcześniej partytury. Jaki był tego efekt?
Cóż, muzyka do najnowszego Supermana nie należy do majstersztyków gatunku. I choć opiera się na ikonicznych motywach Johna Williamsa, to jednak kontekst tych cytatów stawia melodie Mestro w dosyć niekorzystnym świetle. Sprowadzone na grunt generycznego, mainstreamowego grania pod montaż obrazu, spłaszczają emocjonalną warstwę ilustracji do serii patetycznych lub ckliwych fraz dawkowanych naprzemiennie. Pozostałe przestrzenie łatane są typowymi dla współczesnego Hollywood, ostinatowymi frazami z rytmicznymi perkusjonaliami dyktującymi tempo. Muzyce akcji bliżej do tworzonych taśmowo, podniosłych opraw ze zwiastunów filmowych niż do angażującej uwagę i budującej dramaturgię ilustracji. W efekcie połączona z obrazem muzyka oddaje co prawda patetyczny ton opisywanych scen, ale nie nawiązuje większej relacji z widzem.

Trudno również te właściwości przypisać gitarowej liryce, której dosyć blisko do jednego z motywów Zimmera z Człowieka ze stali. Można odnieść wrażenie, że twórcy sami nie do końca wiedzieli, co chcą osiągnąć sięgając po takie, czy inne zabiegi. Z jednej strony sugerują silne przywiązanie do klasyki, by za chwilę burzyć ten obraz jakimiś współczesnymi mariażami. I o ile nie mam nic przeciwko eksperymentowaniu ze stylami i środkami wyrazu, to razi niekonsekwencja w opowiadaniu tej muzycznej historii. Jakby tego było mało Gunn sięga po typowe dla siebie zabiegi w opatrywaniu scen o luźniejszym przebiegu szlagierami z minionych epok. Zabieg, który sprawdzał się w przypadku Strażników Galaktyki, w kontekście historii Supermana wywołuje co najwyżej mieszane uczucia. Finał tych eksperymentów jest taki, że opuszczając salę kinową nie czujemy żadnej emocjonalnej więzi z muzyczną warstwą tego przedsięwzięcia. Czemu więc mielibyśmy sięgać po wydany cyfrowo, 80-minutowy soundtrack?
Podczas cotygodniowego przeglądania nowości rzutem na taśmę obiłem się również i o ten album. Wrażenia po tym doświadczeniu nie należą do najlepszych. Oscylują pomiędzy zażenowaniem sposobem, w jaki zaaranżowano motywy Williamsa, a ogólnym zmęczeniem powtarzalnością i popcorowym brzmieniem treści. Ewidentnie pośpiech w nanoszeniu poprawek i tworzeniu zastępczych treści zadziałał na niekorzyść tego projektu, który wydaje się kompozycją odrysowaną od gatunkowego szablonu. Różnicę jakościową tworzą rozsiane tu i ówdzie piosenki wyrywające słuchacza z marazmu, ale też z drugiej strony zaburzające pewną narzuconą odgórnie, patetyczno-heroiczną estetykę. Najgorszym wydaje się jednak fakt, że tak skrojona treść nosi pewne znamiona przebojowości. Z pewnością znajdzie swoje uznanie wśród przygodnych widzów młodszego pokolenia, które nie posiada bagażu doświadczeń poprzednich ekranizacji przygód Człowieka ze stali. W moim odczuciu jest to jednak najgorsza ilustracja, jaka przygrywała kiedykolwiek temu herosowi. A co się tyczy samego albumu, to trudno mi znaleźć na nim jakikolwiek utwór do którego w dłuższej perspektywie czasu chciałbym częściej powracać.
Mimo wszystko finansowy (i częściowo artystyczny) sukces nowego Supermana staje się faktem, co w kontekście planów Warnera na nową odsłonę uniwersum DC jest dobrym prognostykiem. Na pewno nie muzycznym, bo poza chłodną kalkulacją trudno tu dopatrzyć się choćby krzty miłości względem gatunkowej klasyki. Obym się mylił, ale o tym przyjdzie nam się przekonać dopiero za kilka lat.