Po spektakularnej porażce filmu 1000 lat po Ziemi, kurek z nieograniczonymi funduszami został Nightowi M. Shyamalanowi przykręcony. Indyjski filmowiec ponownie zabrał się za tworzenie niszowych, niskobudżetowych produkcji, których głównym atutem jest właśnie historia. Artystyczno-komercyjny sukces Wizyty pozwolił na dalsze eksperymenty – tym razem z jakąś bardziej rozpoznawalną twarzą. I tutaj wybór padł na Jamesa McAvoya, dla którego udział w thrillerze Splitmiał być rehabilitacją po dosyć słabych występach w serii spod znaku X-Men. Przyznam szczerze, że historia człowieka kryjącego w sobie 23 różne osobowości była dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Widowisko promowane w zwiastunach jako kolejny horror z psychopatą w roli głównej okazał się całkiem ciekawą, psychologiczną refleksją nad fizycznymi aspektami osób dotkniętych chorobami psychicznymi. Świetna kreacja McAvoya dodaje temu wszystkiemu większej pikanterii, a typowy dla Shyamalana, mocny finał, dostarcza więcej pytań aniżeli odpowiedzi na poruszone w filmie tematy.
Skoro więc o tematach mowa, to warto przy tej okazji zaznaczyć, że w finałowej sekwencji wybrzmiewa jeden z bardziej charakterystycznych motywów skomponowanych przez Jamesa Newtona Howarda. Okoliczności i konkrety związane z tą melodią zachowam w tajemnicy, bo oto być może rodzi nam się nowe filmowe uniwersum poruszające się na tożsamej płaszczyźnie czasowej. Szkoda że początki te zbiegają się w czasie z finałem jednej z piękniejszych w Hollywood historii współpracy między dwoma ikonami filmowymi: Nightem M. Shyamalanem, a Jamesem Newtonem Howardem. Nie znamy do końca przyczyn takowego stanu rzeczy, ale można domniemać, że bardzo niski budżet produkcji Nighta od razu skreślił możliwość skorzystania z usług Howarda. Choć z drugiej strony wielu artystów pracujących w tej branży nieraz tworzyło za przysłowiowego dolara, by nawet w trudnych czasach pielęgnować wypracowane wcześniej kontakty. Faktem jest, ze od dobrej dekady współpraca między kompozytorem a filmowcem nie owocowała ponadczasowymi słuchowiskami, ograniczając się tylko do poprawności funkcjonalnej. Czy ludzie, których angażuje Shyamalan do swoich nowych filmów godnie zastępują doświadczonego muzyka?
Tutaj można mieć bardzo duże obiekcje, bo o ile Wizyta w ogóle pozostawała „martwa” w muzycznym opisywaniu rzeczywistości, to Split może już wywoływać całkiem sporo kontrowersji. Najbardziej zastanawiająca wydaje się decyzja powierzenia tego projektu dosyć młodemu i mało doświadczonemu kompozytorowi. West Dylan Thordson nie należy bowiem do tuz muzyki filmowej, a lista projektów w których partycypował jest wybitnie krótka. Aczkolwiek można o nim było usłyszeć już rok wcześniej, kiedy światło dzienne ujrzała całkiem porządna oprawa muzyczna do dramatu Joy. Dzieło Shyamalana dalekie jednak było od liryki eksponowanej w tym filmie. Obskurne mury, w jakich przetrzymywane są porwane dziewczyny, barwne i skarane pod względem emocjonalnym zachowania głównego bohatera – to wszystko wymagało dosyć elastycznego podejścia w kreowaniu muzycznej narracji. Umiejętnego odczytywania atmosfery panującej w miejscu toczącej się akcji i odpowiedniego sterowania dramaturgią całego opowiadania. O ile więc z tworzeniem posępnego, „zimnego” backgroundu kompozytor ten nie miał większego problemu, o tyle każda próba wejścia w głowę bohaterów, analizowania ich stanu emocjonalnego kończyła się wielkim niepowodzeniem.
Zresztą przysłuchując się ścieżce dźwiękowej dosyć oszczędnie dawkowanej w filmie można odnieść wrażenie, że Thordson zupełnie nie miał ochoty wyręczać aktorów w ich świetnym performingu. Spazmatyczne oddechy, delikatny pogłos rozchodzący się po wąskich korytarzach i ciasnych pomieszczeniach – tutaj najlepiej sprawdziły się delikatne, osadzone na stylistyce ambientowej, tekstury. Sound designerskie ilustracje Thordsona mają tutaj swoją rację bytu, choć w kategoriach funkcjonalnych ich obecność wydaje się tutaj zbędna. Inaczej sprawa przedstawia się ze scenami ukazującymi różne oblicza Howarda – wyrwane z posępnego, zawiesistego tonu, często okraszone sporą dawką humoru. Tutaj pole do popisu było naprawdę spore, ale wszystko rozbiło się o dosyć pasywną postawę kompozytora, który najczęściej uciekał się do kolejnych porcji elektronicznego, ambientowego grania. W tle co prawda majaczą nawiązania do jednej z prac Jamesa Newtona Howarda, ale te inspiracje ograniczają się tylko do intonowania prostej konstrukcji, na której oparty został rzeczony motyw. Czy jest więc jakakolwiek szansa, aby tak wycofana w tło kompozycja, z której emanuje zimna, obskurna elektronika, miała szansę zainteresować potencjalnego miłośnika muzyki filmowej?
Hmm… nie?! Tak słabo korespondującej z odbiorcą ilustracji już dawno nie słyszałem. Wychodząc z kina można było mieć wątpliwość, czy oby w ogóle jakakolwiek muzyka się w tym filmie znalazła. Przed totalnym zapomnieniem o tym przedsięwzięciu próbuje ratować nas wydany drogą elektroniczną soundtrack, na którym umieszczono godzinny materiał muzyczny. Spodziewałem się, że lekko nie będzie, ale czas spędzony przy tym wirtualnym albumie po prostu dłużył się w nieskończoność. Soundtrack wydany przez Back Lot Music to w gruncie rzeczy istna droga przez mękę, której nie rozgrzeszą nawet najbardziej zatwardziali zwolennicy takiego atmosferycznego grania.
W jednej z poprzednich recenzji wylewałem żale, że „komponowanie” w stylu Reznora i Rossa w istocie zabija sens przenoszenia muzyki filmowej do domowego zacisza. Split wydaje się kolejnym potwierdzeniem, że to, co na słowo honoru sprawdza się w filmie, absolutnie nie musi nawet w małym stopniu angażować uwagi odbiorcy. A jak inaczej wytłumaczyć trzy podejścia do albumu, po których w głowie nie pozostaje absolutnie nic? Warstwy tematycznej praktycznie tu nie uświadczymy, a o zróżnicowaniu stylistyczno-wykonawczym nie ma nawet mowy. Muzyka Thordsona wydaje się bardzo anonimowym tworem niezdolnym po prostu do autonomicznej egzystencji bez swojego kontekstu wizualnego. I chociaż dwa pierwsze utwory niejako racjonalizują podejście kompozytora do swojego zadania, to jednak w dalszej części albumu nic z tych koncepcji nie wynika. Przykładem niech będzie temat „Bestii” oparty na elektronicznych, budzących grozę, samplach. Przemieszczające się po panoramie stereo, dysonujące dźwięki, co prawa trafiają w kreowany w wyobraźni bohaterów wizerunek owej bestii, ale same w sobie nie stanowią podwalin do jakiejś struktury. Obdarte z melodii eksperymentatorstwo mści się na słuchalności, gdy rzeczony zestaw sampli zestawiamy z ambientowym suspensem. A takowego nie brakuje na całej rozciągłości płyty.
Można powiedzieć, że kojącą zbolałe uszy alternatywą jest tutaj melancholijny motyw bohatera z rozszczepioną jaźnią. Thordson interpretuje go przez pryzmat zajmującej się jego przypadkiem Dr. Karen Fletcher. To właśnie sesje z jej udziałem pozwalają przemycić do ścieżki dźwiękowej odrobinę liryki owianej nutką żalu i współczucia względem trapionego problemami psychicznymi mężczyzny. Moim zdaniem wysiłek kompozytora na tym polu był niewystarczający. Mało wspomnieć, że ilustracja jaką proponuje ledwo dźwiga dramaturgię obrazu, to w indywidualnym starciu z odbiorcą… po prostu nudzi.
I takie też wrażenie pozostawia po sobie cały album soundtrackowy. Ścieżka dźwiękowa do Split, to praca, o której zapomina się tak szybko, jak szybko kończy się odsłuch. Pozostaje tylko niesmak, że oto zmarnowaliśmy godzinę naszego cennego czasu, który można było poświęcić na przypomnienie sobie chociażby jednej z wielu prac Howarda popełnionych przed laty dla Shyamalana. W kontekście nędzy z jaką mamy tu do czynienia, to nawet tak ostentacyjnie krytykowane 1000 lat po Ziemi wydaje się dziełem niemalże wybitnym. James, wróć!