Joe Hisaishi nieraz powtarzał, że muzyka minimalistyczna jest mu bardzo bliska. Już jego pierwszy album studyjny, Mkwaju z 1981 roku, był głęboko zakorzeniony w tym gatunku. W kolejnych latach Japończyk wielokrotnie do niego wracał, np. w świetnej pracy Minima Rhythm z 2009 roku. Jednak drugie oblicze Hisaishiego, kompozytora muzyki filmowej, nie zawsze dawało mu możliwość wyrazić swoje minimalistyczne skłonności. Świetna okazja nadarzyła się, gdy poznał Takeshiego Kitano. Długie ujęcia i nieśpieszne tempo filmu dawały Hisaishiemu świetną okazję na pisanie muzyki minimalistycznej. Już podczas ich pierwszej współpracy, w Scenie nad morzem, skomponował kapitalny, zaledwie ośmionutowy motyw przewodni. Swoje unikatowe spojrzenie na minimalizm ponownie zaprezentował w następnym filmie Kitano, Sonatine.
Obraz opowiada o drobnym członku yakuzy, Murakawie. Gangster rozmyśla o wcześniejszej emeryturze, lecz jego szef wysyła go, wraz z kilkoma towarzyszami, z misją do prowincjonalnego miasteczka na wyspie Okinawa. Ma on pośredniczyć tam w negocjacjach pomiędzy dwoma klanami. Na miejscu okazuje się, że zadanie jest jednak bardzo niebezpieczne. Wkrótce Murakawa odkrywa, że za domniemanymi pertraktacjami kryje się spisek mający na celu wyeliminowanie go.
Gangsterskie filmy Kitano zawsze były czymś więcej, niż tylko schematycznym kinem sensacyjnym. Sonatine jest najlepszym na to dowodem. Kitano podchodzi do tematyki od zupełnie innej strony. Nie znajdziemy tutaj zbyt wielu strzelanin oraz intryg, choć i one, ze względu na charakter produkcji, są także obecne. Obraz skupia się jednak na przedstawieniu drugiego oblicza członków yakuzy. Gangsterzy, przebywając na odległej Okinawie, pokazują swoją „ludzką” twarz, zajmując się m.in. dziecięcymi zabawami, przez co produkcja przybiera charakter komediodramatu. Kitano nie usprawiedliwia jednak w ten sposób czynów bohaterów filmu, albowiem fabuła nieuchronnie zmierza do dramatycznego finału. To z powodu właśnie tej nietypowej konwencji Sonatine jest jednym z najciekawszych obrazów Kitano. Specyficzny nastrój filmu podkreśla muzyka napisana przez Hisaishiego.
Myślę, że można pokusić się o stwierdzenie, że japoński kompozytor wspiął się na wyżyny swoich „minimalistycznych” zdolności. Temat przewodni, Sonatine – Act of Violence, to absolutny popis kreatywności Japończyka, zdecydowanie jeden z najoryginalniejszych utworów napisanych przez Hisaishiego w całej jego dotychczasowej karierze. Kapitalny, charakterystyczny rytm już od pierwszych nut wbija się w świadomość słuchacza. Później kompozytor dorzuca świetne syntezatory, które wraz z rytmicznym fortepianem tworzą niepodrabialną kompozycję. To właśnie ten motyw jest „gwoździem programu” i spoiwem całej partytury. Hisaishi będzie go nam przypominał wielokrotnie w trakcie trwania albumu, zarówno w krótszych, jak i w dłuższych wersjach. Do najlepszych wariacji należy ta z ostatniego utworu, Sonatine – Be Over, w którym oprócz znanych z wcześniejszych ścieżek instrumentacji, Hisaishi dorzuca błyskotliwe improwizacje na fortepian. Choć wydawać by się mogło, że rzeczony temat nie mógłby istnieć bez tak bardzo charakterystycznej dla niego elektroniki, to jednak na płycie Works 2 z 1997 roku, Japończyk zaprezentował ponad 7-minutową, czysto symfoniczną aranżację tego utworu. Bez wątpienia jest to bardzo przebojowa kompozycja, choć brakuje w niej tego niezwykłego klimatu oryginalnej wersji.
Wspomniałem już wcześniej, że przez sporą cześć czasu ekranowego film Kitano przybiera cechy tragikomedii. O ile Hisaishi stara się być daleki od uwypuklania dramatyzmu poszczególnych sekwencji, o tyle dużo chętniej ilustruje bardziej komiczne sceny. Do tego celu służy mu, znów sięgając do minimalizmu, drugi najważniejszy temat ścieżki, Play on yhe Sands. Jest to bardzo specyficzny utwór, w którym usłyszymy syntezatory imitujące tradycyjne, azjatyckie instrumenty, wzbogacone o pomysłowe i elektroniczne wokale. Motyw powróci jeszcze tylko raz, w ścieżce Die Out of Memories.
Recenzowany album oferuje znacznie więcej, niż tylko dwa główne motywy. Do najciekawszych utworów należy Light and Darkness, w którym występuje jedynie perkusja, delikatnie zakreślone, elektroniczne tło oraz na wpół improwizowane frazy na fortepian. Japończykowi udaje się wytworzyć za pomocą tych środków specyficzną, nastrojową atmosferę, znów daleką od interpretacji dramatycznej obrazu Kitano. Podobnie zbudowany jest A on the Full Moon of Mystery, choć w przypadku tego utworu Hisaishi idzie w bardziej mroczniejsze i tajemnicze tony.
Soundtrack z Sonatine ukazał się dzięki wytwórni East Word, która wydała go w Japonii, oraz Milan, dzięki czemu trafił także do Europy. Obydwa wydawnictwa zawierają ten sam materiał, lecz nie jest to jednak wierne przełożenie tego, co możemy usłyszeć w filmie Kitano. Na album nie trafiło nieco lirycznego materiału opartego o spokojne nuty fortepianu. Interesujące jest natomiast umieszczenie na albumie utworu Moebius Band, będącego, najprawdopodobniej, hołdem dla francuskiego rysownika Moebiusa, bliskiego przyjaciela Hayao Miyazakiego. Nie jest to jednak, pod względem muzycznym, nic nowego dla Hisaishiego. Niemal identyczne brzmienia, wyraźnie inspirowane minimalistyczną kompozycją A Rainbow In Curved Air Terry’ego Rileya, pojawiły się wcześniej m.in. w filmie Nausicaa z Doliny Wiatru, choć ich genezy w dyskografii Hisaishiego należałoby szukać na płycie Information z 1982 roku. Choć Moebius Band nie znalazł się w filmie, to jednak, dzięki swojej minimalistyczności, dobrze odnajduje się w tym na swój sposób hermetycznym krążku. Podobnież do filmu nie trafiły Magic Mushroom oraz Eye of Fitness, w których usłyszymy elementy nawiązujące do muzyki… hinduskiej.
To właśnie wspomniana wcześniej hermetyczność jest jednym z najlepszych epitetów opisujących Sonatine Joe Hisaishiego. Nie używam jednak tego określenia w pejoratywnym znaczeniu. Gęste, elektroniczne faktury, nietypowe wykorzystanie syntezatorów, jakby zawieszone w przestrzeni fortepianowe frazy i wreszcie wspaniały temat przewodni – to tworzy przed słuchaczem na swój sposób zamkniętą przestrzeń muzyczną. Co prawda na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu elektronika, w którą obfituje recenzowany soundtrack, ze względu na jej nieco archaiczne już brzmienie. Z drugiej strony, podkreśla ona jednak unikatowość i niezwykły charakter dzieła Hisaishiego. Konkludując, zadajmy sobie pytanie: czy w ogóle trzeba polecać jakąkolwiek pracę Japończyka dla Takeshiego Kitano? Myślę, że każdy, kto miał styczność z którąkolwiek z nich, już zna odpowiedź na to pytanie.