Uniwersum Predatora łapie wiatr w żagle. Kosztem brutalnej otoczki, którą zastąpiła popcornowa, ale doskonale zrealizowana rozrywka. Również muzyczna!

Po nieudanym filmie The Predator z 2018 roku franczyza trafiła w ręce Dana Trachtenberga, który zaskoczył wszystkich budżetowym widowiskiem Prey osadzonym w XVIII-wiecznej scenerii. Pozytywna reakcja krytyki i widzów dała zielone światło do realizacji kolejnych projektów. Takowe ujrzały światło dzienne w 2025 roku: powszechnie chwalona animacja Predator: Killer of Killers (Predator: Pogromca zabójców) przedstawiająca trzy pozornie niezwiązane ze sobą historie oraz wisienka na torcie – Predator: Strefa zagrożenia (Predator: Badlands), którego akcję osadzono na planecie kosmicznych łowców. Już na kilka miesięcy przed premierą tego ostatniego opinię publiczną wzburzył fakt obniżenia kategorii wiekowej, co sugerowało odejście od idei krwawego widowiska. I faktycznie, oglądając upstrzone efektowną akcją Badlands, można odnieść wrażenie, że Trachtenberg poszedł w masowego odbiorcę kosztem brutalnego gore. Jeżeli skutkiem tego jest przednia rozrywka okraszona doskonałymi chorografiami walk i wciągającą oprawą wizualną, to jestem na tak! Strefa zagrożenia, to zaskakująco przyjemne w obyciu widowisko, które wywraca stolik przy którym do tej pory spotykaliśmy tytułowego łowcę. Tym razem kibicujemy młodemu Yautja o imieniu Den, który by zdobyć swoją pozycję w klanie musi udać się na niezwykle trudne polowanie. Bynajmniej nie jest to trudne doświadczenie dla statystycznego odbiorcy. I w podobnym tonie można się wypowiedzieć o najbardziej interesującej nas kwestii – muzyce.
Na długo przed premierą spekulowano komu przypadnie w udziale umuzycznienie tego widowiska. Giełda nazwisk sugerowała wszystkich, z którymi do tej pory współpracował Trachtenberg, łącznie z Bearem McCrearym (Cloverfield Lane 10). Ostatecznie wątpliwości rozwiała informacja o powrocie do sprawdzonej w Prey kompozytorki, Sary Schachner. Jej podejście do budowania etnicznej otoczki wokół atmosfery grozy na bazie solowej wiolonczeli z dynamicznymi orkiestracjami i elektroniką sprawdziły się całkiem nieźle. Aczkolwiek aranżowany w ten sposób temat główny serii brzmiał skądinąd dziwnie. W przypadku Strefy zagrożenia ten problem niejako sam się rozwiązał poprzez zmianę konwencji. Oryginalna tematyka pasowała by tu niczym przysłowiowa pięść do oka. Potrzeba więc było świeżego podejścia do muzycznej serii. Ale czy na pewno? Łowiecko-plemienne wątki w dalszym ciągu dawały sposobność do eksperymentowania z etnicznymi formami i solowymi instrumentami smyczkowymi. Niemniej w tej układance brakowało jednego ważnego elementu – dynamicznej, skonstruowanej w hybrydowym, mainstreamowym stylu, muzyki akcji. I tu na horyzoncie pojawił się Benjamin Wallfisch.
Jak bezkompromisowa może być muzyczna akcja pokazał już animowany Pogromca zabójców, który dosłownie miażdżył słupki decybeli gęstością agresywnego, elektroniczno-orkiestrowego dźwięku. Brytyjski kompozytor, mimo klasycznego wykształcenia i obiecujących początków kariery, stał się ostatnimi czasy wizytówką mocnego, hollywoodzkiego grania pod obraz, co najczęściej wywołuje skrajne emocje wśród krytyków. Gorzkich słów nie unikałem również ja, ale po seansie Strefy zagrożenia musiałem przyznać rację Wallfischowi, że wypracowane przez niego standardy znalazły tu swoją rację bytu. Zarówno przez wzgląd na przebieg filmowej akcji nie pozostawiającej chwili na wytchnienie, jak i scenerię, gdzie wszystko jawi się jako śmiertelna pułapka. Stworzona w ten sposób hybryda dobrze wpasowała się w ten projekt i, co najważniejsze, nie zginęła pod naporem innych dźwiękowych bodźców.

Najwięcej sposobności do „wykazania się” miała jednak Sarah Schachner. Sięgnęła ona do sprawdzonych w Prey środków adaptując je na grunt nowej scenerii i okoliczności akcji. To właśnie jej przypadło w udziale muzyczne kreowanie nowych światów Yautja Prime i Genna. Wróciła więc do budowania narracji na bazie niskich, szarpanych fraz na wiolonczelę oraz całej masy innych zabiegów aranżacyjnych sugerujących etniczny wymiar tej pracy. Najmniej przekonującym elementem kompozycji były partie wokalne. O ile zatem niskie, gardłowe śpiewy całkiem dobrze determinowały ten „plemienny” vibe, to już zaangażowanie do jego przetwarzania takich narzędzi, jak autotune skutkowało mizernym, kindżowym efektem. Nie psuje to ogólnie dobrego wrażenie, jakie pozostawia po sobie muzyka. Zresztą Benjamin Wallfisch skutecznie postarał się, aby te eksperymentatorskie zapędy zrównoważyć agresywną muzyką akcji. Coś, co w Pogromcy zabójców męczyło swoją intensywnością, w przypadku Strefy zagrożenia znalazło swojego sprzymierzeńca w postaci teledyskowego montażu i zawrotnego tempa, w jakim Trachtenberg zanurzył swój film.
Zawrotnie szybko upływa również czas poświęcony na odsłuch oryginalnego soundtracku, który ukazał się nakładem Hollywood Records w dniu premiery filmu. Godzinny album zabiera nas w podróż po najbardziej atrakcyjnych fragmentach ścieżki dźwiękowej tworzonej przez obojga kompozytorów. I choć układ treści sugerowałby przewagę na korzyść twórczości Schachner, to jednak, gdy porównamy czasy trwania poszczególnych utworów, okazuje się, że Wallfisch również okupuje sporą przestrzeń programową. Najciekawszy w tym wszystkim jest fakt, że różnica w przejściach pomiędzy poszczególnymi fragmentami jest tylko minimalnie odczuwalna. Każdy z twórców znajduje sobie przestrzeń, na której doskonale ćwiczy swoje rzemiosło. Podczas gdy Schachner znajduje kulturowy i dramaturgiczny przepis na umuzycznienie tego specyficznego widowiska, Wallfisch oddaje się ulubionej zabawie podkręcania tempa akcji. Dla każdego coś dobrego.
Oczywiście jakiekolwiek zestawianie tego produktu ze wcześniejszymi wynurzeniami serii mija się z celem. Muzyka, zupełnie jak film Trachtenberga, jest dzieckiem współczesnej popkultury i zapuszcza zupełnie nowe korzenie w starej marce podążającej utartymi schematami. Nie to, żeby ścieżka dźwiękowa była jakimkolwiek gatunkowym powiewem świeżości. Jest to w dalszym ciągu rzemiosło ukute z doskonale znanych nam form, ale prezentujące się – zwłaszcza z obrazem – zaskakująco przyzwoicie. Warto więc dać szansę Strefie zagrożenia. Można się pozytywnie zaskoczyć.

