Pathfinder, który trafia do Polski pół roku po światowej premierze, to kolejna historia samotnego wojownika stającego w obronie jednej nacji przed drugą. Tym razem bohaterem jest wychowany przez północnoamerykańskich Indian młody Wiking w osobie Karla Urbana, który chcąc pomóc swej przybranej rodzinie zamierza wyciąć w pień najeźdźców ze Skandynawii, a więc swoich faktycznych krewnych. Ta niezbyt oryginalna historia, łącząca wątki z Ostatniego Mohikanina, 13 wojownika, Apocalypto i pewnie parunastu jeszcze innych obrazów, furory nigdzie nie zrobiła, a wręcz zyskała (jak najbardziej zresztą zasłużenie) fatalne opinie. Niestety furory nie zrobi też na pewno wydany przez Varèse soundtrack, który prezentuje zbliżony poziom do ilustrowanego przezeń obrazu.
Muzykę do Tropiciela skomponował Jonathan Elias – twórca, który choć ma już pięćdziesiątkę na karku, to w branży filmowej niczym szczególnym poszczycić się nie może. Za jeden z najbardziej znanych i najlepszych jego soundtracków uchodzi klimatyczna, elektroniczna muzyka do Dzieci kukurydzy – średnio udanego horroru klasy B, będącego adaptacją powieści Stephena Kinga. Za bezsprzecznie najlepszą pracę w dorobku Eliasa uważa się natomiast nie-filmowy concept album Prayer Cycle rozpisany na orkiestrę, chór i solowe wokale. Wysokie noty tego krążka (w tym także od naszego redakcyjnego kolegi w recenzji na stronie) wskazywałyby na olbrzymi talent i możliwości kompozytora. A te niestety kompletnie nie znajdują potwierdzenia w Pathfinderze.
Elias, który w dotychczasowej karierze tworzył głównie skromne kompozycje wykorzystujące syntezatory, gitary, saksofon czy solowe wokalizy, tym razem, tak jak wskazywałby na to charakter filmu, otrzymał do dyspozycji orkiestrę symfoniczną wraz z chórem, a konkretnie specjalizujących się ostatnimi czasy w muzyce filmowej praskich filharmoników. Jeśli ktoś liczył, że kompozytor stworzy przygodowo-heroiczną partyturę na miarę dajmy na to The 13th Warrior, to niech da sobie spokój ze złudzeniami. Partytura Jonathana Eliasa to w 90% ilustracyjna tapeta, której pod względem muzycznej atrakcyjności zdecydowanie bliżej do takiego Apocalypto, niż do dzieła Goldsmitha. Od samego początku atakują nas wszelakie perkusjonalia wzbogacone o niezbyt inspirujący podkład chóralny, a z rzadka też etnicznie brzmiące flety no i nieodzowne instrumenty dęte. Efekt – bezbarwna i wtórna muzyka akcji. Jako, że i w filmie potrzeba wytchnienia, to i na albumie znajdziemy momenty przestoju, w postaci zazwyczaj kompletnie nieciekawgo (ot, odmiana) underscore.
Nie cały czas, na szczęście, jest aż tak źle. Znajdzie się na albumie kilka momentów całkiem przyzwoitych, jak chociażby ładny, delikatny temat ze Starfire i Healing Ceremony, wyjątkowo udane partie wokalne w Vikings Attack, wzniosłe chóry w początkach First Kill czy wreszcie zdecydowanie najlepszy utwór soundtracku Prophecy Fullfiled, powtarzający po wspomnianym Starfire chyba jedyny w miarę wyraźny muzyczny motyw partytury. To jednak niestety tylko przebłyski i to niewybitne przecież, pośród bardzo, bardzo przeciętnego materiału (którego nawiasem mówiąc jest na płycie zwyczajnie za dużo), jaki na potrzeby Tropiciela skomponował Elias. Niby dużo się tu dzieje, ale ani orkiestra, ani chór nie potrafią w tej ponurej rąbance zaprezentować ani wielkiego kunsztu, ani tym bardziej wielkich emocji. Te Elias chciał chyba wywołać głównie dużą ilością hałasu (czasami muzyka przypomina wręcz partyturę do horroru, co po części można usprawiedliwić filmem) i rytmicznego walenia w bębny. Być może są osoby na które to działa, na mnie niestety nie.
Słuchając takich „dzieł” jak Pathfinder można tylko ubolewać nad kondycją współczesnej muzyki filmowej. Przynajmniej tej hollywoodzkiej. Muzyki, która powtarza wciąż te same schematy i którą dawno już zawładnął temp-track. Podejrzewam, że także w tym przypadku został on podstawiony Eliasowi, jako wzorzec do podporządkowania się. Tropiciel bowiem czerpie wyraźnie ze sprawdzonych wzorców, a jego action-score nie raz sprawia wrażenia napisanego przez któregoś z uczniaków Zimmera. Bębny plus chóry w muzyce akcji – ileż razy to już było i to w dużo lepszym wydaniu? Jonathan Elias rozczarowuje wtapiając sie w hollywoodzką kompozytorską szarzyznę i tworząc score, jaki mógłby zrobić pierwszy lepszy amerykański kompozytor. Score w miarę poprawny ilustracyjnie ale też niczym nie wybijający się w miernym filmie, a przy tym nieciekawy, sztampowy, anonimowy… Do zapomnienia.