Przeglądając filmografię Rolfe Kenta człowiek zastanawia się nad sensem przypisywania muzyce filmowej pierwiastka czegoś natchnionego, czegoś co potocznie nazwać możemy sztuką. Nie, nie zrozumcie mnie źle. Nie chciałbym, aby wypowiedź ta potraktowana została jako zjadliwa, pełna przekąsu uwaga pod adresem twórczości pana Kenta. Ma on bowiem w swojej filmografii nawet fajne prace (np. Kate & Leopold). Bardziej skłaniałbym się do refleksji nad tym, że nie każdego winno mierzyć się tą samą miarą. O ile bowiem ludzie pokroju Williamsa, czy Desplata zaskakują i zaskakiwać nas będą swoim ”osobowym” podejściem do podejmowanych projektów, o tyle kompozytorów takich, jak Rolfe Kent traktuje się w świecie entuzjastów „filmówki” całkiem transparentnie. Tak, jakby działalność ich w żadnym konkretnym stopniu nie kreowała wizerunku współczesnej muzyki filmowej. Bo jakże mogłaby kreować skoro ogranicza się do jednego właściwie i to najbardziej niewdzięcznego w treść, gatunku filmowego – komedii. Kompozytor ten od lat ciuła grosz do grosza podejmując się głównie nie wymagających nakładu ambicji, filmideł. Mimo tego, muzyka jaką tworzy znajduje swoją niszę i to nie koniecznie w gronie niewybrednych popcornożerców.
A propos popcornu… Gdybym się nim zajadał oglądając najnowszy film, do którego muzykę pisał właśnie Rolfe Kent, z pewnością udławiłbym się na miejscu. Czemu? Przyznam, że tak koszmarnej, bazującej na kliszach rozrywki familijnej, jak Pan Popper i jego pingwiny, to chyba jeszcze w tym roku nie widziałem. Zawiodło prawie wszystko: od scenariusza począwszy, poprzez pierdzące pingwiny, efekty specjalne, aż po domniemaną ikonę produkcji – Jimma Carrey’a. Jeżeli miałbym gdzieś szukać ostoi profesjonalizmu w tej produkcji, zacząłbym właśnie od muzyki Rolfe Kenta. Pomimo totalnego braku oryginalności ma ona bowiem dwa bardzo silne atuty: doskonale rozumie gatunek, w jakim Mark Waters próbował zamknąć swój film i umiejętnie korzysta ze wszystkich przetartych w tym zakresie szlaków. Posługując się obrazowym stwierdzeniem – mamy całkiem ładną tapetę na pulpicie sypiącego się nieco systemu operacyjnego. A co będzie, gdy ów ładny obrazek przeszczepimy na zupełnie inne podłoże, podłoże estetycznych preferencji słuchacza? Niestety, urok muzycznego dzieła Kenta zblednie w naszych uszach. I to bardzo.
Słuchając płyty ze ścieżką dźwiękową do Pana Poppera nie sposób uniknąć pewnej irytacji. Irytacji przede wszystkim długością albumu, ale i topornością zawartego na krążku materiału. 58 minut muzyki ciągnie się w nieskończoność, a czystego, nieskrępowanego „funu” znajdziemy tu jak na lekarstwo. Owszem, od strony technicznej dzieło Kenta nie pozostawia większych wątpliwości poza jednym drobnym mankamentem – sugerującym kameralny skład orkiestry, nieco „spłaszczonym” brzmieniem. Cóż z tego, skoro partytura nie ma za grosz charyzmy. Zapominamy o niej praktycznie zaraz po zakończeniu słuchania. Dodatkowo sprawę komplikuje jałowa, wydawać by się mogło, paleta tematyczna.
Przyznam szczerze, że podczas pierwszego przesłuchiwania płyty, sporo czasu zajęło mi zidentyfikowanie tematu przewodniego. Zlewała się on bowiem z całą masą zabiegów ilustracyjnych. Jakich? Specyfika gatunkowa filmu już na wstępie zasugerowała kompozytorowi, aby sięgnął po stary sprawdzony Mickey Mousing. Część utworów towarzyszących filmowi Watersa zyskała zatem cechy dźwiękonaśladowcze. Dalekie co prawda od charakterystycznego dla animacji podążania za ruchami bohaterów… Niemniej obecność niesfornych pingwinów i jeszcze bardziej niesfornego Pana Poppera nadała muzyce Kenta nieco więcej dynamiki i „motoryki”. Fakt, w określonych warunkach i w określonym czasie spełnia ona swoje zadanie prawie że bezbłędnie. Problemem jest odbiór tego wszystkiego poza obrazem.
Niestety niewiele jest tu chwil, które zapewnią nam rozrywkę pisaną przez duże R. Owszem, naszą uwagę będzie miał prawo przykuć utwór numer dwa, gdzie obok epickiej fanfary usłyszymy afrykański wokalny akcent etniczny. Scena ucieczki z zoo również będzie miała swoje mocne argumenty (praca dęciaków na tle sekcji perkusyjnych zasłuży tu na szczególne uznanie). Ale co ponadto? Ciężko powiedzieć, bowiem te drobne próby zaskarbienia sobie atencji słuchacza tak na dobrą sprawę giną w natłoku anonimowej akcji i jeszcze bardziej enigmatycznego underscore. Sprawy nie ułatwia wspomniana wyżej pustynia tematyczna i, jak się okazuje, również emocjonalna.
Może inaczej. Pan Popper nie jest zupełnie wyzuty z emocji. Jakkolwiek plastikowe by one nie były, Rolfe Kent zapewnia nam kilka ckliwych smyczkowych melodii, zwłaszcza w kontekście relacji głównego bohatera z jego rodziną (tutaj na szczególną uwagę zasługuje fragment zamykający albym). Szkoda tylko, że kompozytor zmarnował idealną wręcz okazję do wyprowadzenia ładnego lirycznego tematu. Tematu, który zachowałby status quo pomiędzy akcją, a underscore. Z drugiej strony kto wie, czy pójście w ambicje nie zachwiałoby tym stricte rozrywkowym tworzywem?
Drogi słuchaczu. Jeżeli jesteś zagorzałym miłośnikiem plumkających, nie przeszkadzających i niczym nie wyróżniających się ilustracji, posłuchaj sobie Pana Poppera. Kto, wie, może znajdziesz tu coś dla siebie. Ja przesłuchałem. Raz, drugi… nawet 5 razy (w imię rzetelności tego tekstu) i raczej niewiele wyniosłem z tego doświadczenia. Soundtrack ląduje więc na jednej z najniższych półek mojej kolekcji.