Jon Hopkins

Monsters (Strefa X)

(2010)
Monsters (Strefa X) - okładka
Tomasz Ludward | 02-12-2013 r.

W jednym z artykułów na temat filmu Monsters, można przeczytać, że oto mamy oszczędniejszą wersję Avatara. Pomimo, że produkcje obu filmów dzieli blisko rok, co w branży filmowej nie jest zasadniczo długim okresem, zarówno Monsters jak i Avatar doczekały się niemałego rozgłosu, uzyskując go zupełnie innymi, choć na pozór, podobnymi środkami. Elementem łączącym te dwa filmu są efekty specjalne oraz gatunek do jakiego zostały przypisane – sci-fi. O ile w przypadku produkcji Jamesa Camerona trudno jest polemizować z nadaną klasyfikacją, o tyle film 35 letniego wówczas Garetha Edwardsa nie pozwala się tak swobodnie zaszufladkować.


Monsters miał swoją premierę pod koniec 2010 roku, a jego produkcję oszacowano na około 500.000 dolarów, co biorąc pod uwagę proces realizacji i związaną z nią ekipą filmową, jest kwotą śmieszną. Żeby było jeszcze „dziwniej” dodam tylko, że losy tej ostatniej wydają się być paralelne z historią samych bohaterów, których w filmie Edwardsa jest dwoje. Oto mamy grupkę, w skład której wchodzi Ian Maclagan, Jim Spencer, Verity Oswin, Gareth Edwards, kierowca oraz Whitney Able i Scoot McNairy. Ubrani na wzór tamtejszych mieszkańców ruszają do Meksyku w celu uchwycenia obrazu tego fascynującego państwa z okna nierzucającego się w oczy przechodniów vana. Co udaję im się nagrać to spontaniczne zachowania ludzi, elementy tamtejszej kultury oraz zapierające dech w piersi widoki. W między czasie przerzucają zarejestrowany materiał na komputery, a wyczyszczone karty pamięci wkładają z powrotem do aparatów cyfrowych, nagrywając ostatecznie ok. 100 godzin materiału, który potem poddają obróbce. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim, Edwards przesiaduje w hotelowej sypialni, obmyślając projekt efektów specjalnych. Używa do tego ogólnie dostępnego oprogramowania Adobe oraz Autodesk. Chcę dać wyraz swojej imaginacji, w której autentyczny rybak walczy z dorodną rybą; w niej dostrzega potwora. Po wszystkim wycina 94 minuty filmu, połączone z 250 ujęciami z komputera, i w takiej postaci prezentuje swoje pierwsze dzieło, którego tytuł to Monsters.



W drugiej historii amerykański fotograf przebywający tymczasowo w Meksyku odbiera telefon od swojego szefa. Ktoś musi przejąć opiekę nad jego córką przebywającą w lokalnym szpitalu i bezpiecznie odstawić ją do domu. To krzyżuje plany dziennikarza, bowiem od początku chciał oddać się fotografii Meksyku, a raczej tego czym Meksyk stał się po pojawieniu się tam tytułowych potworów. Odnalazłszy dziewczynę, rezygnuje ze swoich planów, i ku woli redakcyjnego szefa, rusza wraz z nią w stronę granicy. Fotografa o imieniu Andrew Kaulder gra Scoot McNeiry. W rolę Sam Wynden, dziewczyny o nieprzeciętnej urodzie, wciela się Whitney Able. W prawdziwym życiu para jest małżeństwem. Sam Edwards podkreślał, że nie ruszy z produkcją jeśli w filmie nie będzie chemii między aktorami. Jak widać, reżyser znalazł idealne rozwiązanie.



Rozwiązaniem dla muzycznej ilustracji okazało się zatrudnienie Jona Hopkinsa. Mało znany w świecie muzyki filmowej Hopkins określany jest często jako złote dziecko muzyki elektronicznej na Wyspach. Przed wstąpieniem do studia Cafe Music w Londynie i rozpoczęciem prac nad Monsters, muzyk miał okazję pracować wraz z Brianem Eno przy Lovely Bones Petera Jacksona. Wcześniej pomagał przy produkcji albumów takich grup jak Imogean Heap czy Coldplay. Film Garetha Edwardsa to pierwsza tak duża praca tego utalentowanego Brytyjczyka w świecie filmu.



Album wydany przez Double Six Records jest krótki. Pół godziny to kompletny materiał, który na dobrą sprawę rozbrzmiewa w filmie niezbyt często, pozostawiając sporo miejsca na wszelkie dźwięki, które skrupulatnie wyselekcjonował reżyser. Otwierający album Prologue to jeszcze nie film, a początkowa sekcja napisów informująca o zaistniałej sytuacji w Meksyku. Skomponowany w bardzo oszczędny i przemyślany sposób utwór jest pierwszym sygnałem z czym właściwie mamy do czynienia. Nienaturalne, delikatnie wibrujące smyczki powoli budują atmosferę grozy i niepokoju, raz podnosząc, raz opadając, jakby słyszane gdzieś z oddali, niewyraźnie, lecz sugestywnie.



Utwór numer dwa zatytułowany Journey to początek filmu i jednocześnie klucz do rozszyfrowania zamierzeń kompozytorsko-reżyserskich. Pomimo, że Hopkins jest mistrzem elektroniki, skupiając się w swoim instrumentalium na komputerowych poczynaniach Logic Studio, nie wahał się zaryzykować i zaprosić do swojego projektu Leo Abrahamsa (gitara) i Davida Rossi (skrzypce, aranżacje). Całe trio słychać w drugim utworze, którego tytuł mógłby jednocześnie być podtytułem samej produkcji. To właśnie tutaj droga jest najważniejsza. Zarówno ta fizyczna, jak i sama podróż, w domyśle, wyrażona jest w dialogach między dwójką bohaterów, ich poznawaniem świata i poleganiu na sobie. Journey zaczyna się głośno i agresywnie, elektronika uderza, wybijając przeszywający rytm podobny do dźwięku pędzącego pociągu. Na myśl przychodzi atmosfera mobilizacji, paniki i dźwięk przelatujących helikopterów. Po chwili, ta charakterystycznie wibrująca tekstura wpada w fale smyczków i ambientu tworząc urokliwą mozaikę, która poetycko podkreśla początkowe kadry zdewastowanego Meksyku oraz szybką jazdę Kauldera do szpitala. Kompozycje zamyka smutne, nieco osamotnione pianino, uwypuklające chaos i świat widziany po apokalipsie. Monster bowiem tym różni się od podobnych sobie produkcji o kosmitach, że najazd obcych i aklimatyzacja już dawno dobiegły końca. Teraz, na nie dońca równych warunkach ludzie muszą współistnieć z tytułowymi potworami. Blisko w tym wszystkim do Dystryktu 9. Jednak tutaj jest jakby bardziej kameralnie, intymniej i w konsekwencji realistyczniej.


Realizm to ważny wątek dotykający zarówno obraz, jak i muzykę. Candles, który jest tematem przewodnim obrazu, ma za zadanie podkreślić relacje ekranowej pary i jej niebanalną emocjonalność. Hopkins stosuje tutaj niezwykle klimatyczną linie melodyjną utkaną z elektroniki wydobywanej jakby z pod wody, lub paradoksalnie, gdzieś z góry. Chodzi o dystans i cenną umiejętność komentarzu, którą kompozytor bez wątpienia nabył. A jest co komentować, bo w Monsters realizm sytuacyjny wyrażany jest głównie w dokładnej topografii, gdzie informacje i znaki informujące o potworach są wszędzie, od ulic, poprzez graffiti na murach, aż do specjalnych programach o obcych nadawanych nocą w hotelowych odbiornikach TV.


Kompozytor rozumie taką kompozycje filmowego świata i odnosi się do niego dosłownie na każdym kroku, zwracając dodatkowo uwagę na tempo jakim poruszają się bohaterowie. W Spores delikatnie sugeruje bajkowość otaczającej flory i jej transformacje. Utwór jest spokojny, nieco baśniowy, wyrzucający w swoim klimacie najlepsze elementy stylu Hopkinsa czyli leciutką estetykę zapożyczoną jakby z innego świata. W następnym utworze artysta porzuca (nie boje się tego słowa) transcendentalizm i serwuje pozornie banalną melodie na pianino, będącą przedłużeniem wcześniejszego Candles. Tutaj również, jak wcześniej, pojedynczy instrument zostaje udekorowany nienachalną elektroniką, a całość rozbrzmiewa do sceny ogniska, przy którym bohaterowie choć na chwilę mogę odpocząć od wędrówki i skupić się na sobie, co widać i słychać, uwierzcie. Zmiana z dynamiki Journey do spokoju Candles i późniejszego Temples podyktowana jest wspomnianą zmianą tempa podróży bohaterów. Hopkins nie bawi się w tematyczność i nie rozróżnia gammy dźwięków. Wręcz przeciwnie, kompozytor wydaje się powtarzać wymyślone rozwiązania, aby zżyć się ze światem Monsters i pokazać go w tej samej konwencji, tylko z rożnych kątów widzenia.



Gdzie w tej całej przeplatance są tytułowe potwory? A może w ogóle ich nie ma? W zasadzie to jedno i drugie. Jakkolwiek niesprecyzowana jest definicja potworów w kontekście filmu, tak w przypadku albumu nietrudno jest oddzielić tę mroczniejszą część materiału. Underwater, Attack i Encounter rozbrzmiewają ilekroć wyczuwane jest niebezpieczeństwo i strach. Tutaj nie ma większej koncepcji jeśli chodzi o muzykę. Hopkins stosuje elektronikę przenikającą się z ostrymi i nieprzyjemnymi dla ucha dysonansami na skrzypce przypominającymi trochę technikę Johny’ego Greenwooda czy Krzysztofa Pendereckiego. Dodatkowym zabiegiem są dźwięki na kształt jazgotu lub charakterystycznego świstu nietoperzy. Całość ma za zadanie zbudować atmosferę terroru i niezrozumienia, ponieważ same potwory pojawiają się głównie nocą i mało kto je widział, a wyglądem nawiązują do tych z Wojny Światów.



Album kończą trzy ważne utwory. Pierwszy Temple, to powtórzenie samego początku krążka i kolejny komentarz na apokaliptyczny obraz Meksyku. Wymienione wcześniej Encounter, to z początku kakofoniczna pełna napięcia wariacja na temat smyczków, która w drugiej części po raz kolejny „wpada do wody” i wraz muzycznym talentem Rossiego domyka romantyczną część albumu. Finalna suita to śliczne podsumowanie całego albumu w pełni wyrażające charakter samego filmu jak i płyty.



Jak mówią złośliwi, ten ostatni utwór, to najciekawsza i jedyna godna uwagi część albumu. Nie jestem z tych co krzyczą, że inni nie mają racji. Pięć minut najlepszego materiału, czyli ok. 1/6 całego albumu, rekompensuje słuchanie całości. Powodem tego jest ambient i jego specyficzne użycie, szczególnie w scenach z potworami, a nie wypada to już tak dobrze poza obrazem. Ten dla niektórych momentami uciążliwy underscore, potrafi skreślić album jako całość, dając nam w ramach rekompensaty dwa czy trzy milsze dla ucha utwory.



Monsters to jeden z najciekawszych filmów w ostatnich kilku latach, a muzyka w nim to elektroniczne wspięcie się na wyżyny, które dopełnia każdą scenę z osobna jak i całość. Gareth Edwards powiedział, że wiele z serca jakie obejmuje ten piękny film pochodzi z jego muzyki. Dodał też, że warstwa audio to dzieło wyjątkowe, utkane sensualnością i emocjonalnością. Tak jak w zasadzie sam film. Podpisuje się pod wszystkim. Monsters na płycie jest trudne, aczkolwiek piękne. Monsters w obrazie, jest już tylko piękne, pozostając jednym z najbardziej sugestywnych albumów ambientowych stworzonych na potrzeby kina. Czuję, że jeszcze długo nim pozostanie. I choć nie jest Avatarem z potężną orkiestrą i pompatycznymi tematami, przekonuje i zachwyca podobnie co świat Pandory. Z tą różnicą, że tutaj jest dyskretniej, spokojniej, choć nie do końca bezpieczniej.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.