Po dosyć chłodno przyjętym, choć kasowym Jurassic World: Dominion, panowało zgodne przekonanie, że sklonowanym dinozaurom z wyspy Isla Nublar należy się dłuższy odpoczynek. Ale wtedy ni stąd ni zowąd dotarła do nas informacja o resecie serii i tworzeniu nowej trylogii pod wodzą utalentowanego scenopisarza, Davida Koeppa. Nowe pomysły, sceneria, obsada i kompozytor… Jak wyszło?

Kilka lat po wydarzeniach z Jurassic World: Dominion dinozaury znów są w odwrocie. Ekosystem naszej planety okazał się zbyt surowy i jedyną opcją na przetrwanie są odizolowane wyspy w pasie równikowym. Na jedną z nich organizowana jest prywatna ekspedycja w celu zdobycia próbek niezbędnych do stworzenia leku, który ma potencjał ratować ludzkie życia. Uratować nie dało się niestety całej fabuły przed powielaniem wcześniej nakreślonych schematów. Jurasic World: Odrodzenie (Jurassic World: Rebirth) zbiera wszystko to, co wpłynęło na sukces franczyzy odwdzięczając się sprawną realizacją i pięknymi zdjęciami. Zresztą po stojącym za kamerą Garethcie Edwardsie niczego innego się nie spodziewałem. Najwyraźniej wyborne wizualia i sprawdzony rytm wydarzeń wystarczą, aby odnieść komercyjny sukces. A takowym poszczycić się może Odrodzenie.
Zanim jeszcze przystąpiono do postprodukcji, wielu miłośników „filmówki” zastanawiało się, czy do tworzenia muzyki po raz kolejny powróci Michael Giacchino. Kilka miesięcy przed premierą okazało się, że ścieżkę dźwiękową komponuje Alexandre Desplat, co raczej nie powinno dziwić, ponieważ znana jest historia współpracy z Edwardsem – zaskakująco dobra Godzilla i niezrealizowana gwiezdnowojenna historia, Łotr 1. Ten drugi przez roszady w montażu ostatecznie nie ujrzał światła dziennego. Kompozycję Desplata zastąpiono wówczas stworzoną w ostatniej chwili ścieżką Michaela Giacchino. W przypadku Jurassic World mamy więc do czynienia z sytuacją odwrotną. Przedpremierowe zapowiedzi sugerowały, że podczas pisania oprawy Desplat mocno inspirował się pracami i tematami Johna Williama z wcześniejszych odsłon serii JP. W połączeniu z unikatowym stylem Francuza było to dobrym prognostykiem. A jak to wszystko zaprezentowało się w gotowym produkcie?
Trzeba przyznać, że francuski kompozytor wywiązał się z powierzonych mu zadań w sposób satysfakcjonujący. Ścieżka dźwiękowa jest aktywnym elementem opowiadanej historii, choć jak to już w przypadku blockbusterów bywa, nieco przytłumionym przez miks dialogów z sfx. Mimo wszystko nie sposób nie docenić tego, jak płynnie Desplat wszedł w stylistykę hollywoodzkiego, blockbusterowego grania. Stworzył on angażującą, uszytą na miarę filmowych potrzeb oprawę, której faktycznie bliżej do tego, co Williams popełnił na potrzeby pierwszych filmów serii niż do absorbującej, ale trochę popcornowej stylistyki Giacchino. Pod względem tematycznym wszystko pracuje, jak należy. Obok nawiązań do klasycznego motywu stworzonego przez Williamsa jest również miejsce na nowe melodie opisujące postaci i miejsca, gdzie rozgrywa się akcja. Nie są one na tyle inwazyjne, by zaprzątały naszą wyobraźnię na długo po zakończonym seansie, ale wystarczające, aby dźwigać ciężar muzycznej akcji. A takowa, choć z hollywoodzkim rozmachem, to jednak tworzona jest w typowo desplatowskim stylu. Nie ma więc tutaj większej przebojowości czy brawury w operowaniu orkiestrowymi i chóralnymi środkami wyrazu. Muzyczna akcja przypomina raczej siermiężne podążanie za utartymi w branży schematami, choć pod względem aranżacyjnym jest misternie tkaną materią z olbrzymią ilością niuansów i smaczków w zakresie dętych drewnianych i smyczków. Trzeba przyznać Desplatowi że na płaszczyźnie emocjonalnej, tam, gdzie potrzeba zejść z tonu i skupić się na intymnych relacjach, wychodzi mu to doskonale. Solowy fortepian, wspomniane wcześniej drewno i smyczki… Francuski kompozytor udowadnia, że mimo rozrywkowego charakteru produkcji, potrafi znaleźć złoty środek pomiędzy mainstreamowym graniem, a subtelnym podkreślaniem emocji. I takie właśnie na ogół pozytywne wrażenie zostawia po sobie filmowe doświadczenie Jurassic World: Odrodzenie.

Mniej optymistycznie wyglądać będzie nasza przygoda z oficjalnym soundtrackiem wydanym przez Back Lot Music w dniu premiery widowiska. Cyfrowy album stawia przed nami całość muzyki, jaka wybrzmiała w filmie Edwardsa, co w łącznym czasie trwania przekracza próg 100 minut. Już w przypadku wcześniejszej odsłony serii, Jurassic World: Dominion, taka polityka publikacji spotkała się z negatywnym odbiorem, ale najwyraźniej wydawcy nie biorą tego do siebie. W ich przekonaniu większa ilość utworów jest równoznaczna z większą ilością streamów. Na pewno nie wśród odbiorców ukierunkowanych na krótsze, ale bardziej treściwsze albumy. Mimo wszystko nawet i w tak niesprzyjającym sposobie prezentacji można wyłowić fragmenty przy których warto dłużej się zatrzymać.
Dobry grunt pod dłuższą przygodę ścieli otwierający soundtrack Opening Lab, dawkujący dosyć oszczędnie fragmenty tematyki nowego filmu. Otarcie się przy okazji o namiastkę muzycznej akcji wyraźnie uzmysłowi, w jakim kierunku Desplat podążać będzie kreując utwory o większej dynamice. Kroczenie wyznaczonymi przez Williamsa ścieżkami, to nie wszystko. Kompozytor kontynuuje podjęte w Godzilli eksperymenty z dęciakami, czego najlepszym przykładem jest Mosasaur Attacks Yacht i następujące po nim utwory ilustrujące pełną niebezpieczeństw podróż bohaterów na wyspę Saint-Hubert. Niestety muzyczna akcja jest tylko atrakcją na tym ponad półtoragodzinnym albumie. Większość materiału koncentruje się jednak na budowaniu napięcia i opisywaniu relacji między bohaterami. Na płaszczyźnie aranżacyjnej jest to bardzo wdzięczny materiał – zwłaszcza desplatowskie, subtelne solówki foertepianowe, które wbijają emocjonalny klin w rozrywkowy ton ilustracji. Niemniej na dłuższą metę materiał ten ma prawo nużyć i tylko duża doza determinacji pozwoli dotrwać do końcowej części albumu, gdzie czeka nas większa ilość porywających fragmentów akcji. Na ich progu czeka nas osobliwy fragment w postaci ośmiominutowego Crossing the River / T-Rex, które powoli nawarstwia napięcie, by w końcowych minutach eksplodować szaleńczo-agresywną akcją przypominającą zarówno w warstwie perkusyjnej, jak i smyczkowej Zaginiony świat Johna Williamsa. Bardziej desplatowsko prezentują się natomiast wspomniane wyżej kawałki ilustrujące finałową konfrontację, choć i tu nadziać się możemy na rytmiczne perskujonalia, jak w przypadku Bella and the Beast. I szkoda, że tego dłużącego się doświadczenia soundtrackowego nie kończymy jakimś przyjemniejszym dla ucha akcentem w postaci suity tematycznej. Nawiązanie do kultowego motywu Williamsa w bogatej oprawie aranżacyjnej Sailing Away trochę rekompensuje ten brak.
Mimo wszystko Jurassic World: Odrodzenie dalekie jest od oczekiwanej doskonałości. Bliżej mu do przeciętności w kontekście całej serii i jeżeli tak miałaby wyglądać cała nowa trylogia, to nie wiem, czy jest sens… Takowy dostrzegą zapewne producenci, który już teraz liczą wpływy z kinowego pochodu nowego filmu. Dopóki widzowie dają wyraz zainteresowania swoimi portfelami, dopóty dinozaury powracać będą na duże ekrany. Kto wie, być może wraz z nimi również Alexandre Desplat?