James Newton Howard

Green Lantern (Zielona Latarnia)

(2011)
Green Lantern (Zielona Latarnia) - okładka
Tomek Goska | 28-09-2011 r.

Jeszcze kilka lat temu James Newton Howard był symbolem ambicji wśród hollywoodzkich, drugoligowych kompozytorów muzyki filmowej. Ambicji wyrastającej ponad powszechnie panującą rzemieślniczą fuszerkę. Dziś właściwie już nie wiadomo, jaki cel przyświeca temu artyście. Choć garnie się on zarówno do blockbusterów, jak i bardziej wysublimowanych projektów, owoce tej pracy nie zachwycają tak, jak niegdyś. Na ponad dziesięć angaży z ostatnich dwóch lat wyszczególnić możemy tylko trzy godne większej uwagi pozycje: Salt, The Last Airbender oraz Water for Elephants. Informacja jakoby kompozytor ten zabrać się miał za muzykę do ekranizacji komiksu wzbudziła pewne nadzieje. Nie powiem, trochę tęskniłem za dynamiką w akcji i pełną gracji orkiestracją z partytur takich jak King Kong. Cóż, miał być wielki „come back”, a skończyło się na pełnym wyrzutów i politowania „come on, James!”



Green Lantern, bo o tym filmie (i partyturze) tutaj mowa, to któraś już z kolei próba wyniesienia na duży ekran przygód Zielonej Latarni. Próba raczej nieudana, bo cóż poza CGI oferuje nam ten obraz? Słabe aktorstwo, oklepana fabuła i sztywne do bólu dialogi. Zwykli, niezwiązani emocjonalnie z komiksową serią, widzowie, mieli zatem prawo czuć się zawiedzeni Latarnią. A jak w tym wszystkim odnalazł się James Newton Howard? Muszę przyznać, że wywiązał się jako tako z podstawowych zadań, jakie na nim ciążyły. Bez szału i bez polotu niestety… Muzyka, którą skomponował stała się po prostu wiernym towarzyszem strony wizualnej przedsięwzięcia. Ot poprawne i absolutnie nie odkrywcze rzemiosło. Tyle jeżeli chodzi o aspekt stricte utylitarny dzieła Howarda. Zdecydowanie gorzej jest już, gdy owy materiał muzyczny zaczniemy oceniać w oderwaniu od kontekstu filmowego.



Wydany przez Sony Classical album soundtrackowy, to 50-minutowa próba sił, z której nie każdy wyjdzie obronną ręką. Ja w każdym razie poległem mniej więcej w połowie albumu, czyli wtedy, kiedy najbardziej zaczęła doskwierać nuda i brak pomysłu kompozytora na rozwiązanie kwestii muzyki akcji. W gruncie rzeczy przeżyłem rozczarowanie, bo pierwsze minuty krążka zwiastowały nawet interesującą, epicką partyturę. Partyturę ociekającą posępnym i mrocznym klimatem. Jeżeli miałbym w tym miejscu posłużyć się jakimś odnośnikiem, przywołałbym chyba współpracę z Zimmerem nad nowymi Batmanami, zwłaszcza Mrocznego Rycerza. Owe uproszczenia na płaszczyźnie melodyjnej da się zauważyć już w otwierającym soundtrack utworze. Wyprowadzony tam zostaje pierwszy z tematów – heroiczna, patetyczna fanfara.. Niespełna minutę potrzeba nam, aby przekonać się, że ten „bohaterski” patos, to tylko jeden z mniej istotnych elementów ścieżki. Wszystko za sprawą motywu grozy, gdzie poprzez wyrażające go świdrujące smyczki oraz apokaliptyczny chór, doświadczamy prawdziwego fermentu w warstwie melodyjnej. Niestety kompozytor nie popisał się kreatywnością także i pod tym względem. Melodia (w temacie grozy) odgrzewana już milionowy raz, ubrana została jedynie w piękne szaty aranżacji. Pete Anthony po raz kolejny udowadnia, że nie bez powodu znajduje się w światowej czołówce orkiestratorów, z usług których korzysta między innymi JNH.


Specyfika filmu oraz konwencja, jaką przyjął kompozytor nie dała niestety Anthony’emu w pełni rozwinąć skrzydeł. Wszystko popsuła wszędobylska elektronika i to w tej najmniej wysublimowanej formie. Howard nie ukrywa, że bliżej mu w tym projekcie do kreowania tekstury dźwiękowej aniżeli komponowania jako takiego. Muzyka, którą tworzy jest bardzo anonimowa i brzmieniowo nie różni się zbytnio od ścieżek dźwiękowych z produkcji telewizyjnych, lub budżetowych filmów akcji. Martwi to tym bardziej, iż kompozytor próbuje usilnie nadążać za narzucanymi przez RCP standardami. Nie mogło zabraknąć zatem gitar elektrycznych, które niezbyt dobrze komponują w tym przypadku z apokaliptycznym chórem. Oto bowiem z jednej strony Howard stara się przekonać słuchacza do powagi dziejących się na ekranie wydarzeń, z drugiej ucieka się do gitar i padów perkusyjnych, by zdynamizować muzykę i nadać jej bardziej mainstreamowego wydźwięku.

Muzyka akcji, to najmniej interesujący element partytury do Green Lantern. Nie usłyszymy tu właściwie niczego, co byłoby w stanie przekonać nas na dłuższą metę. Czegoś, co wyryłoby się w naszej pamięci, lub przynajmniej skłoniło do ponownego odsłuchania albumu soundtrackowego. Howard, jak już wcześniej wspomniałem, przyjmuję postawę ilustratora wypełniającego film stricte funkcjonalną teksturą muzyczną. Fakt ten wywoła irytację u wszystkich, którzy nastawieni na wielki finał, będą musieli nie bez wysiłku przebrnąć przez ostatnich kilka utworów na płycie. Trochę lepiej sytuacja przedstawia się z elementem grozy. Przykładem jest tutaj chociażby utwór ilustrujący narodziny Parallaxa. Obecność chóru, którego na krok nie odstępują patetyczne, snujące się dęciaki, tworzą całkiem przyjemną w słuchaniu mieszankę. Dosyć charakterystyczną zresztą dla prac JNH.

Nie ukrywam, że przygoda z Green Lantern była dla mnie solidnym rozczarowaniem. Liczyłem na pełną wrażeń, melodyjną ścieżkę z dobrymi tematami i fajną muzyką akcji, a otrzymałem niczym nie wyróżniającą się rzemieślniczą pracę. Zupełnie anonimową i miejscami zbyt industrialną w brzmieniu. Nie takiego Jamesa Newtona Howarda chciałem. Nie takiej partytury do filmu o superbohaterach oczekiwałem…

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.