To, że niektóre filmy na jednym zakątku globu są wielkimi hitami, podczas gdy na drugim przez lata są niemalże anonimowe, jest zjawiskiem, z którym mamy do czynienia od wielu dziesiątek lat. Wystarczy chociażby przyjrzeć się japońskim box office’om z lat 60-tych. Możemy tam znaleźć taki obraz, jak Eiko e no 5000 kiro, znany także pod anglojęzycznym tytułem Safari 5000. Produkcja ta zebrała w kinach Kraju Kwitnącej Wiśni tłumy widzów i trafiła na zaszczytne pierwsze miejsce w rankingu najbardziej dochodowych obrazów 1969 roku w Japonii. Niestety Safari 5000, głównie ze względu na pewne zawirowania prawne, nie doczekało się dystrybucji kinowej poza granicami ojczystego kraju, przez co prawie nikt na zachodzie nie słyszał o tym filmie.
Obraz wyreżyserował Kuroyoshi Kurahara, późniejszy twórca Antarktyki. Fabuła luźno bazuje na nagrodzonej trzema Oscarami produkcji Johna Frankenheimera Grand Prix z 1966 roku, którego tematyka oscylowała wokół wątków związanych z wyścigami rajdowymi. Choć nie jest to remake sensu stricte, to jednak twórcy Safari 5000 nie ukrywali nawiązań do filmu Frankenheimera. Co ciekawe, obydwie produkcje łączy jedna osoba, a jest nim nadworny aktor Akiry Kurosawy, Toshiro Mifune.
Muzykę do Safari 5000 napisał imiennik słynnego Japończyka, Toshiro Mayuzumi, który współpracował z Kuraharą przy kilku jego wcześniejszych projektach. Kompozytor ten, jak niemal wszyscy jego rówieśnicy, wywodził się z muzyki poważnej, a do filmówki trafił głównie z finansowych względów. Niemniej jednak na obydwu polach odnosił sukcesy. Jego awangardowe i eksperymentalne, elektroniczne utwory z lat 50-tych zmieniły obraz ówczesnej, japońskiej muzyki zanim na modernistyczną scenę wkroczył Toru Takemitsu. Kariery w muzyce filmowej również mogło mu pozazdrościć wielu jego kolegów po fachu – trzy nagrody na festiwalu Mainichi Film Concours, współpraca z takimi reżyserami, jak Kon Ichikawa, Sadao Nakajima, czy wreszcie z Johnem Hustonem, dla którego napisał Bible… In The Beginning. To właśnie za ostatnią z tych prac otrzymał, jako pierwszy Japończyk, nominację do Oscara i Złotego Globu za najlepszą muzykę.
A skoro już o filmie Hustona mowa, to warto go przywołać w kontekście niniejszej recenzji z jednego powodu. Podczas pracy nad biblijną opowieścią, Mayuzumi, dał się poznać, pomimo słyszalnych wpływów jego koncertowych utworów, jako świetny imitator ówczesnych trendów muzycznych, tworząc epicką, pełnoorkiestrową partyturę, której nie powstydziły się kompozytorskie tuzy hollywodzkiego golden age’u. Dowodów na wszechstronność Mayuzumiego można by wskazać niemało, jak chociażby jazzującą ścieżkę dźwiękową z innego filmu Kureyoshiego Kurahary, Black Sun z 1964 roku. Na potrzeby Safari 5000 Japończyk stworzył score również nawiązujący do zachodnich wzorców ilustracyjnych, przez co sam film wydaje się być bardzo „amerykański”, na co nie bez wpływu pozostaje również tematyka obrazu, zatrudnienie zagranicznej obsady oraz angielsko-japońskie dialogi. Co się tyczy jeszcze muzyki Mayuzumiego, niektórzy recenzenci wskazują na jej podobieństwo z partyturami z włoskich westernów, choć w wydaniu takowej opinii byłbym jednak dużo bardziej ostrożny.
Najlepszym dowodem na „zachodni” charakter omawianej muzyki jest temat główny, który w żaden sposób nie wydaje się być napisany przez japońskiego, klasycznie wykształconego kompozytora, którego kariera rozwinęła się na awangardowym backgroundzie. Motyw, rozpoczynający się od krótkiej fanfary, przechodzi w chwytliwą melodię przewodnią prowadzoną przez sekcję dętą blaszaną oraz sekcję smyczkową, którym pomagają saksofony, gitara, a w warstwie rytmicznej charakterystyczne bębny. Ten fajny, przyjemny dla ucha temat będzie się pojawiać na płycie bardzo często, być może nawet zbyt często. Usłyszymy go w różnych aranżacjach, min. na saksofon, fortepian, a nawet gwizdy i męski chór, który to faktycznie nasuwa nieco na myśl westernowe ballady. Oczywiście różnorodność tych wariacji ma swoje podłoże w produkcji Kurahary. Szkoda tylko, że liczne, dość efektownie zrealizowane wyścigi samochodowe nie doczekały się praktycznie żadnej ilustracji, choć aż prosiły się o jakieś energiczne kompozycje, w których Mayuzumi docisnąłby pedał gazu.
Choć ze względu na sporą ilość motywu głównego score z Safari 5000 można zakwalifikować do monotematycznych, to jednak warto zwrócić uwagę na skomponowany przez Mayuzumiego ładny i poruszający motyw liryczny, tworzący coś na wzór tematu miłosnego. Pojawia się on już w drugiej ścieżce zamieszczonej na płycie, Danger Mood, choć na pewno to wariacja z utworu Waltz najbardziej przypadnie do gustu statystycznemu odbiorcy. Jest to z pewnością pełna klasy i gracji melodia, do tego pięknie wykonana, niemniej jednak czasem można odnieść wrażenie, że w paru miejscach jej nadmierna ekspresja przedramatyzowuje obraz Kurahary.
Poza główną melodią oraz opisywanym w powyższym akapicie tematem lirycznym, ciężko będzie nam znaleźć jakieś wybijające się melodie. Do takowych co prawda mogłoby należeć silnie zakorzenione w muzycznych stylizacjach lat 60-tych, niemalże taneczne Shake, lecz jest to jedynie okazyjny motyw, w filmie pełniący rolę klubowej muzyki źródłowej. Zresztą podobną funkcję pełni także fortepianowa aranżacja tematu głównego. W filmie znajdziemy także trochę niezbyt absorbującego, eksperymentalnego underscore’u. Na szczęście usłyszymy go na płycie w dopuszczalnej ilości, w tym w ścieżce Suspense and Action, którego nazwa zdaje się mówić sama za siebie.
Recenzowany soundtrack ukazał się po raz pierwszy po 46 latach od premiery filmu Kurahary, w 2015 roku dzięki hiszpańskiej wytwórni Quartet Records. Dotychczas mieliśmy do dyspozycji jedynie trudno dostępną kompilację Works of Toshiro Mayuzumi z 2000 roku, na którą trafiły Main Title oraz Waltz, czyli generalnie najważniejsze tematy z opisywanej pracy. Mimo to bardzo miło jest usłyszeć tę muzykę na osobnym wydaniu, zwłaszcza, że decydenci postanowili zamieścić przystępne niespełna 40 minut muzyki, której odsłuch mija przez to całkiem szybko i przyjemnie. Co prawda na pewno nie jest to idealne wydanie, wszak można się tutaj przyczepić do mało absorbującego underscore’u oraz pewnej jednak przesadnej powtarzalności materiału tematycznego. Niemniej jednak obyśmy w przyszłości mogli usłyszeć więcej takich soundtracków, które nie tylko gwarantują przyzwoite doznania słuchowe, ale także przypominają nam o pewnych zapomnianych, acz zdecydowanie wartych poznania i docenienia twórcach.