Czyściciel to jedna z tych głupkowatych komedii, których fabuła oscyluje wokół pewnej ofiary losu zaplątanej w aferę (w tym przypadku szpiegowską), próbującej na swój uroczy sposób wyjść cało z piętrzących się na każdym kroku opresji. Twórcy, decydując się na nakręcenie tego obrazu, chcieli wyśmiać najpopularniejsze filmy szpiegowskie i sensacyjne. Niestety w ostatecznym rozrachunku sami uczynili z siebie obiekt pośmiewiska, robiąc filmidło, przy którym parodie z Leslie Nielsenem wydają się sztuką z wyższej półki.
Oryginalna muzyka George’a S. Clintona niewiele odbiega jakościowo od filmu jaki zdobi. Cóż tu dużo mówić, kompozytor nie przyłożył się do swojego zadania ani trochę. Napisał „od ręki” mizerny i nudny do granic możliwości score, ograniczający się tylko do wtórowania dziejącym się na ekranie wydarzeniom. Same walory estetyczne tego tworzywa kwalifikują je jedynie do zarastania kurzem na półkach archiwum wytwórni. Czemu więc postanowiono wypuścić ten materiał? Polityka wydawnicza Varese Sarabande zdaje się być jedną z najbardziej trapiących i nie dających mi spać po nocach zagadek. Jednym razem pod szyldem tej firmy ukazuje się naprawdę interesująca i rzadka kompozycja, innym razem laicki gniot, którego słuchanie może być tylko pożywką dla muzycznych masochistów. Jako iż zaliczam się do tej elitarnej grupy, obok tego albumu nie mogłem po prostu przejść obojętnie. 😉
Na omawianym krążku znalazł się przemontowany do 10 utworów, niespełna 43-minutowy score Clintona. Nawet skomplikowane zabiegi edycyjne jakimi potraktowano tą ścieżkę, nie uchroniły jej od najpoważniejszego mankamentu – okropnej nudy. Nie sposób znaleźć w tej kompozycji jakikolwiek punktu odniesienia, który podziałałby na wyobraźnię słuchacza. Muzyk poszedł najprostszą z możliwych dróg, powielając schematy – nakładając na siebie kolejne warstwy ilustracyjne, tworząc dźwiękowy, mało atrakcyjny bełkot. Ścieżkę okleił grubą warstwą underscore, oślizłego i ciężkiego, sporządzonego z mętnej mazi elektronicznych sampli i równie mało wyrazistej cieczy orkiestrowej. Miażdżąca większość ilustracji robiona jest tu „na jedno kopyto”, według ustalonego z góry wzorca – perkusja, elektroniczny background i apatyczne smyczki. Od czasu do czasu ten muzyczny trans przerywany jest jakimś nagłym, chwilowym wybuchem orkiestry, Tak skonstruowany album już po kilku pierwszych minutach słuchania powoduje niesmak i ból głowy. Problem potęguje brak jakiejkolwiek melodii definiującej tą ścieżkę. Niestety pod względem tematycznym panuje tu niesamowita nędza. Powtarzające się pomiędzy kolejnymi porcjami muzycznych tapet przygrywki są tak mizerne, że z ledwością mieszczą się w ramach znaczenia słowa „motyw”.
Właściwie, to nic interesującego pod względem estetycznym, brzmieniowym, a już na pewno artystycznym Czyściciel nie jest w stanie zapewnić słuchaczowi. Jedyny kawałek, który zwrócił moją uwagę na tej muzycznej pustyni był Doutch Dance – żywiołowy i komiczny utwór, podczas słuchania którego świetnie się ubawiłem. To za mało jednak, by wyrobić sobie o tej ścieżce pozytywne zdanie. Moja rada: omijać szerokim łukiem – tyczy się zarówno muzyki jak i filmu.