Leo Birenberg, Zach Robinson

Cobra Kai (season 6)

(2024/2025)
Cobra Kai (season 6) - okładka
Tomek Goska | 08-10-2025 r.

Twórcy serialu Cobra Kai mogą być z siebie dumni. Zaczynali niepewnie od wskrzeszania kinowego klasyka z lat 80., a skończyli na serialu, który zaczął żyć własnym życiem. Także pod względem muzycznym.

Cobra Kai błyskawicznie zyskał na popularności. Skradł uwagę odbiorców doborową mieszanką postaci, jak i zdrowym balansem pomiędzy młodzieżową dramą, a widowiskowością choreografii walk. Zapowiadany na przełom 2024 i 2025 roku, ostatni sezon, postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Oto bowiem wszystkie problemy i spory miały znaleźć swoje ujście w walkach na elitarnym turnieju Sekai Takai. Brutalne widowisko stało się jednak tylko wymówką do domknięcia wielu otwartych w tym serialu wątków i trzeba przyznać, że twórcy całkiem nieźle poradzili sobie z tym zadaniem. Podział serii na trzy części (przygotowanie, turniej i rozstrzygnięcie) mogło się wydawać zbędnym wydłużaniem dyktowanym chęcią maksymalizacji zysków Netflixa, ale statystycznemu widzowi wyszło to chyba na dobre. W szóstym sezonie Cobra Kai brakuje co prawda świeżości, ale mimo wszystko jest to dobre widowisko spinające klamrą podjęte wcześniej wątki.

Ze wszech miar spójna wydaje się również warstwa muzyczna, która konsekwentnie już od pierwszej serii szlifowana jest przez sprawdzony duet kompozytorów Leo Birenberga i Zacha Robinsona. Amerykańscy twórcy nie tylko sięgnęli po kultowe melodie Billa Contiego z filmów Karate Kid, ale przede wszystkim zaproponowali swój indywidualny sposób opowiadania nowych historii. Pogodzenie tego wszystkiego w ramach szerokiego spektrum muzycznych barw i stylów nie było sprawą prostą, ale jak się okazuje w przypadku Cobra Kai, wykonalną. Poprzednie pięć sezonów serwowało nam niemalże wszystko: od klasycznego, orkiestrowego grania tworzonego i iście hollywoodzkim stylu, poprzez rockowe riffy, retro-elektroniczne, rytmiczne kawałki, a na etnicznych wstawkach skończywszy. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wszystko spinane jest klarowną, wpadającą w ucho tematyką sprawiającą, że ścieżki dźwiękowe z Cobra Kai są tworem bardzo przebojowym, łatwo nawiązującym kontakt z odbiorcą. Czy najnowszy, a zarazem ostatni sezon podtrzymuje ten trend?

Owszem. Robinson i Birenberg umiejętnie wykorzystali to, co wypracowali przez minione lata, komponując dobrze odnajdującą się w obrazie, miejscami nawet bardzo angażującą ilustrację. Owe zaangażowanie będzie oczywiście zależne od tego, co aktualnie dzieje się w życiu bohaterów. Sama konstrukcja sezonu jest zresztą ukierunkowana na odmienne doświadczenia. Podczas, gdy pierwsze pięć odcinków stoi pod znakiem nerwowych przygotowań i budowania frontów, środkowa część sezonu, to już jedna wielka batalia związana z przebiegiem turnieju Sekai Takai. Dramatyczny cliffhanger odprowadza nas do ostatniego segmentu serii, który z początku wydaje się zaskakująco statyczny, ale wraz z rozwojem wydarzeń nabiera tempa. Ta swoista sinusoida znalazła swoje oczywiste odzwierciedlenie w konstrukcji muzyki. Zatem siłą rzeczy najbardziej interesującym i przebojowym zestawem utworów jest ten z odcinków 6-10. I choć z perspektywy melomana takie właśnie kawałki są najbardziej atrakcyjne, to trzeba jasno podkreślić, że na przestrzeni całego sezonu ścieżka dźwiękowa robi swoje. Miłosne dramy, chwile porażek lub straty wpływają co prawda na ostudzenie drapieżnego charakteru ilustracji, ale nie osłabienie przekazu. Kompozytorski duet płynnie przemieszcza się pomiędzy poszczególnymi sekwencjami nie dając poczucia braku spójności. Eklektyzm uprawiany od pierwszego sezonu na tej muzycznej płaszczyźnie przynosi tu swoje doskonałe efekty, choć nie da się nie zauważyć, że twórcy tym razem niczym nie zaskakują. Po prostu skrzętnie pielęgnują wypracowaną wcześniej formułę. Czy to źle?

W kontekście samego obrazu nie, ale gdy zechcemy to przenieść na grunt indywidualnego doświadczenia, wtedy pojawiają się pewne trudności. Największą z nich dostarcza konstrukcja soundtracków, które wypuszczano wraz z kolejnymi segmentami szóstego sezonu. Trzy oddzielne albumy różnią się od siebie nie tylko długością, ale i atrakcyjnością melodyczną serwowanej muzyki. Pierwszy z nich prezentuje się najbardziej neutralnie, stawiając przed słuchaczem wyważony miks dynamicznych, wpadających w ucho fragmentów akcji ze spokojniejszymi, ukierunkowanymi na budowanie dramaturgii. Najbardziej okazale prezentuje się oprawa do środkowej części serii, gdzie w przeszło 80-minutowym programie zamknięto bardzo przebojową i wybuchową mieszankę skoncentrowaną na ilustrowaniu dynamicznych montaży prezentacji drużyn oraz walk. Apogeum tego klawego grania następuję w finałowej sekwencji turnieju, która swoim rozmachem deklasuje wszystko, co do tej pory powstało na potrzeby serialu Cobra Kai. I tu następuje lekkie zdziwienie przemieszane z nutką rozczarowania, ponieważ ostatnie pięć epizodów, to drastyczne wyhamowanie nastrojów. Muzyka na trzecim soundtracku snuje się niczym przegrany zawodnik szukający pocieszenia. Takowe następuje dopiero w końcowych akcentach albumu wracających na turniejowe maty. Przy okazji ocieramy się również o całkiem intrygujący cover piosenki Take My Breath Away i mnóstwo solowych wynurzeń od mniej lub bardziej znanych muzyków (Tim Henson, Sunglasses Kid, itp.). Wszystko to sprawia, że materiał sam w sobie jest intersujący, ale sposób prezentacji – jak w przypadku wcześniejszych sezonów – nieadekwatny do oczekiwań odbiorcy.

Wszystkie dotychczasowe soundtracki z Cobra Kai ukazywały się najpierw w formie elektronicznej, a następnie w zbiorczych albumach od wytwórni La La-Land Records. Kolekcjonerskie wydania zawierały zazwyczaj dodatkowy materiał muzyczny, który i tak w większości przypadków wydawał się zbędnym wypełnianiem przestrzeni. Tym razem jednak prawa do publikowania powędrowały do nowego podmiotu coraz prężniej działającego na rynku soundtrackowych nowości, Mutant. Wytwórnia postanowiła wypuścić wszystkie trzy wolumeny w ramach jednego zbiorczego albumu na trzech płytach, ale po drodze napotkała pewne trudności. Materiał zgromadzony na drugim albumie przekraczał możliwości zaprezentowania go w całości na osobnym krążku. Metodą selekcji postanowiono więc zrezygnować z czterech utworów. I choć dla soundtrackowych pedantów może się to wydawać niedopuszczalne i sprzeczne z dotychczasową ideą prezentacji tych albumów, to jednak nie rozpaczałbym zbyt mocno nad tą decyzją.

Zresztą oddanie praw do wydania tego soundtracku Mutantowi wyszło nam tylko na dobre. Album zwyczajem tej wytwórni pojawił się w szerokiej dystrybucji również w naszym kraju i za stosunkowo nieduże pieniądze można się cieszyć całkiem sporą dawką dobrego, wpadającego w ucho grania. I choć mam świadomość, że to właśnie środkowy krążek będzie tym najbardziej eksploatowanym, to z czystym sumieniem polecam ten zakup nie tylko fanom serialu, ale i miłośnikom dobrej, różnorodnej mieszanki muzycznej.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.