Joe Renzetti

Child’s Play (Laleczka Chucky)

(1988/1989)
Child’s Play (Laleczka Chucky) - okładka
Łukasz Koperski | 05-08-2008 r.

Horror to jeden z moich ulubionych filmowych gatunków. Faktem jest, że naprawdę udany film grozy zdarza się bardzo rzadko, a wybitny to już w ogóle ewenement, niemniej jak każdy fan nie potrzebuję wiele, by podczas seansu dobrze się bawić. Czasem nawet fabuła nie musi być zbyt mądra, a groza zbyt intensywna, wystarczy że całość jest solidnie sklecona a scenariuszowe absurdy ukryte pod odpowiednio mrocznymi, krwawymi lub też zabawnymi scenami. I chyba to właśnie ma w sobie Laleczka Chucky, że ogląda się ją całkiem przyjemnie, choć już sam pomysł na film jawi się wyjątkowo durnie. Oto ciężko ranny morderca za pomocą magii voodoo przenosi swą duszę do… chłopięcej lalki. Ta trafia jako prezent urodzinowy do pewnego chłopca i nie trudno przewidzieć, co dzieje się dalej. Ludzie zaczynają ginąć, a dziecku nikt nie wierzy, że jego ukochana zabawka jest żywa. Mądre to może i nie jest, ale co z tego. Laleczka Chucky to film dziś prawie, że kultowy, który doczekał się licznych kontynuacji i pozycja obowiązkowa dla każdego fana filmów grozy.

A co z muzyką, bo w końcu ona ma być przedmiotem niniejszej recenzji? Odpowiedzialny za nią Joe Renzetti, choć dla większości miłośników soundtracków jest postacią pewnie kompletnie anonimową a na koncie ma głównie same mało znane filmy niewysokich lotów, to jednak jeszcze przed Laleczką Chucky zdążył zdobyć… Oscara! Renzetti dostał tę nagrodę w kategorii „Original Song Score and Its Adaptation or Best Adaptation Score” za musical The Buddy Holly Story w roku 1979. Nie można się dziwić, że udało mu się odnieść sukces akurat w takiej kategorii, gdyż jest to raczej kompozytor pop-rockowy i zanim trafił do Hollywood przez lata pisał i aranżował muzykę wielu piosenkarzom, jak choćby Barry’emu Manillow. Zanim napisał ścieżkę do Child’s Play zdążył zilustrować kilka telewizyjnych dreszczowców, a w tym samym 1988 roku inny horror, całkiem zapomnianą już dziś trzecią odsłonę Poltergeist. Nie znam żadnego z tamtych soundtracków, ale jeśli są one zbliżone stylem i poziomem do Laleczki Chucky to naprawdę niewiele tracę.

Uprzedziłem nieco fakty, ale nie ma się co rozwodzić nad scorem Renzettiego. Child’s Play w filmie funkcjonuje tylko i aż poprawnie. Ilustruje w zasadzie bez zarzutu, nie ma zgrzytów na linii obraz-muzyka, w kilku scenach pomaga wytworzyć atmosferę niepokoju i zagrożenia, ale też niczym się nie wybija i nie ma co przeceniać jego roli. Ot, przeciętna horrorowa kompozycja z lat 80-tych rozpisane tylko i wyłącznie na syntezatory (w końcu to film klasy B, więc trudno oczekiwać pieniędzy na orkiestrę). Non-stop przez cały film słyszymy tak naprawdę mroczny, elektroniczny underscore, w którym trudno znaleźć choćby zalążki jakichś melodii. To samo niestety słychać na albumie, w którym nie błyszczy nawet jeden z niewielu wyróżniających się w filmie kawałków, bardziej intensywna ilustracja pod scenę jazdy chłopca i lalki pociągiem (Chucky Takes a Drive – i tak jeden z niewielu utworów, w którym coś się dzieję, choć zdecydowanie zbyt jest ilustracyjny). Tak naprawdę nie sięgnąłbym po płytę, gdyby nie napisy końcowe, do których kompozytor wreszcie pozwolił sobie skomponować całkiem przyjemną melodię. Wbrew skądinąd bardzo interesującemu podtytułowi ostatniego utworu, Renzetti nie udziela się w nim wokalnie. Podobnie jak całość ścieżki, tak i tym razem wszystko opiera się na elektronice, nawet mamy tu samplowane wokalizy, które wraz z dzwoneczkami i innymi dźwiękami płynącymi z syntezatorów tworzą coś na kształt tajemniczej kołysanki. Nie jest to rzecz jasna żaden wybitny twór, ale każdemu kto na hasła „syntezatory” i „lata 80-te” nie zatyka uszu może się spodobać. Ze mną przynajmniej tak było.

Tylko, że niespełna 3 i pół minuty fajnego utworu na 45 minut całości to zdecydowanie za mało, bym mógł komukolwiek soundtrack z Child’s Play polecać. Nie zainteresuje on pewnie ani najbarziej zagorzałych fanów muzyki z horrorów, ani najbardziej zagorzałych fanów ścieżek z lat 80-tych. Równie dobrze możnaby wziąć jakąś mroczniejszą ścieżkę Harolda Faltermeyera, powywalać wszystko co melodyjne i przyjemne w odsłuchu a z reszty zmonotwać coś na kształt dzieła Renzetti’ego właśnie. Nie jest to oczywiście jakiś muzyczny koszmar, trzyma to pewien poziom, dźwięki specjalnie nie irytują, da się przejść całość bez chwil zwątpienia, jednak jest to tylko i wyłącznie tło. Elektroniczne, horrorowe tło. Kogoś to zaintersuje? Nie sądzę. Szkoda trochę tego End Titles: When The Composer Sings, które tak naprawdę samotnie ratuje album przed najniższą oceną za „muzykę na płycie”. Jednak nie ratuje go przed totalną niszą, do której przynależy i w którą raczej szkoda czasu się zagłębiać i to mimo wydania przez całkiem uznaną wytwórnię.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.