Simon Franglen, James Horner

Avatar: Fire and Ash (Avatar: Ogień i popiół)

(2025)
Avatar: Fire and Ash (Avatar: Ogień i popiół) - okładka
Tomek Goska | 28-12-2025 r.

Simon Franglen powraca jako kompozytor w nowej odsłonie Avatara. Czy jest to powrót udany? Na to pytanie znajdziemy odpowiedź tylko podczas filmowego seansu…

Jest rok 1998. James Cameron świętuje właśnie historyczny sukces stając się autorem najbardziej dochodowego filmu wszech czasów. Jego Titanic zarobił łącznie ponad 1,7 mld $, co w tamtych czasach było wyczynem wręcz niewyobrażalnym. Na gali Oscarowej również zgarnął wszystko, co tylko mógł w swoich kategoriach. Niemniej Cameron nie upaja się długo sukcesem. W jego głowie dojrzewa pomysł historii miłosnej osadzonej na malowniczej planecie zwanej Pandora. Scenariusz filmu Avatar powstał jeszcze w latach 90., ale z realizacją Cameron wstrzymywał się dłuższy czas, ponieważ stale czekał na odpowiednią technologię, która pozwoli jego pomysłom nabrać realnych kształtów. Ponad dekadę później, kiedy już wszystko było gotowe, światło dzienne ujrzało trzygodzinne widowisko, które po raz kolejny zrewolucjonizowało kino. Avatar nie tylko stal się najbardziej dochodowym filmem wszech czasów, ale przede wszystkim nadał wielki sens technologii 3D, co chyba żadnemu innemu hollywoodzkiemu blockbusterowi w takim stopniu się nie udało. Nie dziwne więc, że ludzie z wielkim bagażem oczekiwań wyglądali szumnie zapowiadanych sequeli. Istota Wody, która trafiła do kin 13 lat po tym wydarzeniu ponownie wzbudziła zachwyt wizualiami, choć już o warstwie fabularnej najlepiej było milczeć. Nikt też nie oczekiwał wielkich zmian pod tym względem w trzeciej odsłonie zatytułowanej Ogień i popiół, która trafiła do kin w grudniu 2025 roku. Jak zwykle przy okazji zachowawczego startu w kinach wieszczono katastrofę finansową, ale przykładem dwóch poprzednich filmów (może już nie z takim impetem), trzeci Avatar szedł po swoje. Cameron wie jak zachwycić widza w kinie i zapewnić mu doskonałą rozrywkę na programowy, trzygodzinny czas trwania seansu. Wszystko odbywa się kosztem mało odkrywczego scenariusza, ale powiedzmy sobie szczerze, Hollywood widziało gorsze fabuły, które stawały się kultowymi klasykami, więc czemu nie?

Zabierając się za realizację sequeli Avatara, Cameron kręcił drugą, trzecią i prolog czwartej części jednocześnie. Miało to zapobiec problemom ze starzeniem się ekipy aktorów. Wieloletni okres przygotowawczy i postprodukcji nie znosił pośpiechu, a twórca znany był z tego, że każdy detal starał się mieć uwzględniony jeszcze przed jego powstaniem. Jednego nie dało się jednak zrobić zawczasu – stworzyć ścieżki dźwiękowej ręką Jamesa Hornera. Tragiczna śmierć Maestro wielu filmowców, z którymi współpracował postawiła w dosyć niekomfortowej sytuacji. Wiedzieli oni jednak, że niezastąpionym kompanem Amerykanina od wielu już lat był Simon Franglen. Tworzył dla niego palety barw i nietuzinkowych dźwięków, również aranże, jak i całe utwory. I to właśnie na barkach Franglena spoczął ciężar zilustrowania kolejnych sequeli. Decyzja jakkolwiek wydawać by się mogła ryzykowna, miała swoje podłoże w dobrych relacjach kompozytora z reżyserem, trwających jeszcze od czasów współpracy nad filmem Titanic.

Franglen spędził nad tworzeniem ścieżki dźwiękowej do Istoty wody kilka lat. Zgoda na wejście do świata Pandory oznaczała dla Franglena praktycznie wyłączenie się na ten czas z innych powinności kompozytorskich. Można się więc było spodziewać, że wszystko, co zostanie tu wypracowane zgodne będzie z narzuconą wcześniej stylistyką i wolą Camerona. Drugi Avatar zrobił bardzo pozytywne wrażenie jako kontynuacja pewnej myśli muzycznej, ale i dawał przestrzeń do zachwytu nowymi pomysłami tematycznymi. Oczywiście w kwestii formowania samego rzemiosła daleko mu było do dzieła Hornera, ale nikt chyba nie spodziewał się, że uczeń zastąpi w tej kwestii swojego mistrza. Ciężar oczekiwań związany z Ogniem i popiołem nie był wcale mniejszy, choć czas na realizację wydawał się relatywnie krótszy w porównaniu do poprzedniego filmu. Jak to się wszystko skończyło?

Najbardziej dyplomatycznie byłoby po prostu stwierdzić, że Franglen dostarczył produkt na miarę filmowego rzemiosła. Nic więcej. Muzyka zupełnie jak film nie podejmuje próby opowiadania nowej historii. Po prostu kontynuuje to, z czym zostawiła na samym końcu nas Istota wody, a warto zaznaczyć, że w pierwotnej wersji scenariusza dwa sequele miały być jednym filmem. I to widać na ekranie, gdzie widowisko zamyka się właściwie w gronie tych samych bohaterów i poruszanych wątków. Urozmaiceniem, a zarazem punktem odniesienia tytułu tej produkcji jest lud Mangkwanów odrzucający życie w harmonii z Eywą. Napadają oni na okoliczne ludy, sieją postrach, zniszczenie, stają się więc łatwym sojusznikiem dla ludzi kolonizujących Pandorę. Nie trudno się domyślić co z tego wyniknie. I jakkolwiek przewidywalna w treści jest fabuła, to muzyka odnosząca się do tego plemienia również nie pozostawia wielu wątpliwości na tle etnicznym. Największą bolączką Popiołu i ognia jest zatem odtwórczy charakter pracy zabijający element zaskoczenia i ekscytacji czymś nowym. Wspomniane plemienne, etniczne wynurzenia nie działają na płaszczyźnie melodycznej tak, jak motyw rodziny, Payakana, czy ludu morskiego z poprzedniego filmu. Muzyka akcji również podąża wyznaczonymi już wcześniej ścieżkami. I choć na linii stykającej muzykę z obrazem wszystko to sprawuje się niemalże perfekcyjnie, to jednak brakuje jakiegoś bożego pierwiastka pozwalającego rozkochać się w tej ilustracji poza kontekstem filmowym.

Nie pomaga również długość albumu soundtrackowego, który stawia przed odbiorcą ponad dwugodzinny zestaw utworów – prawdopodobnie wszystkich, jakie w widowisku Camerona wybrzmiały. Można odnieść wrażenie, że większość z nich powiela narzucone w Istocie wody schematy, zwłaszcza w muzycznej akcji. Ale nie to wydaje się największym problemem soundtracku. Jest nim brak wspomnianej wcześniej selekcji lub dostosowania treści do oczekiwań odbiorcy. Skoro przy okazji poprzedniego filmu udało się skonstruować dwa wydania (podstawowe i rozszerzone), to czemu w Ogniu i popiele tego nie powtórzono? Trudno oczekiwać od statystycznego słuchacza, aby poświęcił temu wydaniu programowe dwie godziny, choć zapewne znajdzie w nim coś, co warte będzie uwagi: otwierającą sekwencję, atak Mangkwanów, czy finałową konfrontację uwalniającą cały potencjał aparatu wykonawczego i zaplecza tematycznego. Zestaw ten wzbogacony został piosenką promująca Dream As One wykonaną przez Miley Cyrus. I choć walorów estetycznych oraz artystycznych jej nie brakuje, to pod względem przebojowości i chwytliwości moim osobistym zdaniem pozostaje w tle za szlagierem popełnionym na potrzeby Istoty wody przez Weeknd. Cóż, miłość do tej muzyki jest miłością trudną, ale nie niemożliwą.

Można się było spodziewać, że po tylu latach pompowania balonika i dwóch mocnych filmach, w końcu potencjał serii Avatar rozbije się o wyśrubowane oczekiwania odbiorców. Żeby nie było – w dalszym ciągu mówimy o Ogniu i popiele jako o sukcesie komercyjnym i kasowym widowisku. Ale czy ten sukces przekuje się na chęć realizacji kolejnych, obiecanych już dwóch filmów? O tym przekonamy się w niedługim czasie. Mam jednak nadzieję, że do tej realizacji dojdzie, bo każda wyprawa do kina na kolejną odsłonę Avatara przypomina prawdziwe święto kina – celebrację widowiska, gdzie wszystko (łącznie z muzyką) jest żywą definicją hollywoodzkiej rozrywki tworzonej przez duże R. I choć można mieć wiele uwag do tego, jak ze swoich powinności wywiązuje się autor ścieżek dźwiękowych, myślę, że mimo wszystko nikt inny nie poruszałby się w tym świecie lepiej niż on.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.