Jeff Russo

Alien: Earth (Obcy: Ziemia)

(2025)
Alien: Earth (Obcy: Ziemia) - okładka
Tomek Goska | 11-10-2025 r.

Poza olśniewającym retro designem widowiska w pamięci pozostaje już tylko muzyka. Reszta jest krzykiem, którego w kosmosie (telewizyjnych produkcji) nie usłyszymy…

Ten serial mógł być prawdziwym powiewem świeżości w zjadającej powoli swój własny ogon, filmowej serii. Niestety w przypadku Obcy: Ziemia (Alien: Earth) skończyło się tylko na rozbudzonych apetytach i niespełnionych oczekiwaniach. Dziwi to tym bardziej, gdyż cały projekt dla platformy Hulu realizował Noah Hawley, showrunner uchodzący za jednego z najbardziej kreatywnych w branży. Można odnieść wrażenie, że twórca zbyt mocno skupił się tutaj na wizualno-technologicznym zapleczu projektu aniżeli na kwestiach fabularnych. Efektem tego jest miałka opowieść o grupce młodych ludzi będących eksperymentem znanej korporacji Wayland. Rzucenie ich w wir wydarzeń związanych z rozbiciem się statku kosmicznego zawierającego próbki pozaziemskich organizmów, otworzyło niebezpieczną drogę do naginania wszystkich wątków wypracowanych przez poprzednie filmy. Otwarte, choć pretensjonalne zakończenie pierwszego sezonu stwarza wrażenie, jakoby twórcy chcieli kontynuować ten projekt, ale trudno mi sobie wyobrazić, by po takiej lawinie krytyki, jaka spadła na Obcy: Ziemia ktoś jeszcze myślał o kontynuacji.

Poza fascynującym retro futurystycznym designem widowiska, przypominającym film Scotta z 1979 roku, uwagę zwraca jeszcze jeden element – ścieżka dźwiękowa. Do stworzenia muzyki Hawley zaprosił swojego wieloletniego współpracownika, Jeffa Russo, z którym miał już przyjemność działać przy okazji Fargo, czy Legion. Trzeba przyznać, że twórcy doskonale się rozumieją łącząc ze sobą surowy, ascetyczny świat przedstawiony z równie oszczędną dramaturgią. Obcy: Ziemia jest tego najlepszym przykładem. Pozbawiony dynamiki serial włóczy się od sceny do sceny w poszukiwaniu kolejnych bezsensownych wątków okraszonych chaotycznym montażem oraz sprawdzonymi trickami budującymi napięcie i grozę. Zadanie przed jakim stanął Russo nie było więc zbyt skomplikowane. Musiał po prostu wejść w buty Jerry’ego Goldsmitha i Jamesa Hornera, którzy swego czasu zjedli zęby na tego typu gatunku. Estetyka serialu nie wymagała od niego skrupulatnego wypełniania serialowych przestrzeni. Muzyka miała wybrzmiewać tylko w wybranych sekwencjach, a jej aspekt funkcjonalny – poza tematycznym wsparciem – miał kierować wszelakie wysiłki na budowanie klimatu grozy. Przysłuchując się efektom końcowym śmiało można stwierdzić, że Russo dostarczył.

Muzyka jest jednym z nielicznych części składowych Obcy: Ziemia, które jakkolwiek trzymały mnie przy ekranie do końca programowego czasu trwania sezonu. I choć moje doświadczenia z pracami Russo są raczej chłodne – wycofana w tło muzyka i zmarnowany potencjał wielu serii, jak chociażby Star Trek: Picard – to muszę przyznać, że w przypadku Aliena jego styl i eksperymentatorska charyzma sprawdziły się należycie. Głównym punktem odniesienia był oczywiście styl, w jakim tworzono analogiczne prace w latach 70. i 80., ale na tym bynajmniej nie poprzestał.

Jedną z ciekawszych decyzji, jakie Russo podjął w toku prac nad tym serialem było zabarwienie kulturowe tematu dwóch rywalizujących ze sobą korporacji, czego znakomitym przykładem jest zanurzony we wschodniej etnice motyw Wayland-Yutani. Nie jest on najbardziej aktywnym elementem ścieżki dźwiękowej, ale z pewnością znacznie przyczynia się do jej urozmaicenia, czego nie możemy powiedzieć o cierpkim, melancholijnym motywie Wendy. Pod wieloma względami przypomina on równie snujący się, obarczony smutkiem motyw Ripley z filmowej serii. Aczkolwiek w przypadku serialu dosyć często jest on ocieplany podniosłymi, smyczkowymi aranżacjami. Zresztą postać do jakiej się odnosi kreowana jest w widowisku Hawleya na niewinnego, zagubionego w sobie, choć niebezpiecznego androida. Basowe uderzenia na końcu tego motywu są tego potwierdzeniem. Okazuje się zatem, że najbardziej neutralnym, bo nawiązującym do holstowskiej poetyki postrzegania kosmosu, jest motyw Zaveri – kapitan statku, który „sprowadził” katastrofę na mieszkańców Prodigy. I tutaj również możemy dostrzec liczne nawiązania do goldsmithowskiego sposobu opowiadania historii Obcego. Wszystko inne jest już natomiast stricte funkcjonalnym budowaniem napięcia i grozy. Służy temu skąpany w atonalnych frazach temat Obcego i cała gama podejmowanych przez kompozytora zabiegów. Z publikowanych przez Russo wypowiedzi i relacji z sesji nagraniowych, można odnieść wrażenie, że praca nad tym projektem sprawiała mu wiele satysfakcji. Była również idealnym polem do eksperymentowania z różnego rodzaju instrumentami i sposobami artykulacji, co zresztą przyniosło swój wymierny efekt w postaci świetnie funkcjonującej w obrazie muzyki.

Nie dziwne zatem, że jeszcze w dniu premiery serwisy streamingowe zalane zostały skrupulatnie przygotowanym, półtoragodzinnym soundtrackiem wyciskającym esencję z tego muzycznego przedsięwzięcia. Pierwsze pięć utworów, to przestrzeń do zaprezentowania kluczowej tematyki serii, po czym kierowani jesteśmy do bardziej funkcjonalnej części ilustracji. Niemniej sposób w jaki zaprezentowano ten materiał odcina się od serialowej drobnicy. Chyba nie ma na tym albumie utworu, którego przynajmniej symbolicznie nie dotknąłby proces edycji i uzdatniania w służbie maksymalizacji „doznań”. Jeżeli przez takowe rozumiemy podążanie kluczem ascetycznych w treści, ale niesamowicie klimatycznych fragmentów, to nie powinniśmy mieć problemu z czerpaniem satysfakcji z odsłuchu. Niemniej ilość tego materiału w dalszym ciągu może się okazać wyzwaniem nawet dla najbardziej wytrwałego, lubującego się w detalach odbiorcy. Zdarzają się bowiem utwory, które poza rytmicznie falującymi, basowymi arpeggiami niewiele więcej oferują. Z drugiej strony nie brakuje również kawałków wyrwanych z dusznej, przytłaczającej atmosfery, czego przykładem jest bluesowy fragment ze środkowej części albumu lub „szeptane” wokale osadzone na motywie Obcego. Album z muzyką Jeffa Russo potrafi zahipnotyzować, a miejscami zaskakiwać, co uważam za jego największe atuty.

Zaskakująca jest również filozofia wydawnicza kompozytora. Pomimo opublikowania obszernego albumu, postanowił on oddzielnie wypuścić również ścieżkę dźwiękową z piątego odcinka serialu, „In Space No One…”. A jakby tego było mało, na jednym z serwisów stramingowych ukazała się również… rozszerzona edycja tego soundtracku. Osobiście kierowałbym raczej uwagę w stronę zbiorczego albumu, mimo że nie znalazła się na nim piosenka promująca serial w wykonaniu Russo i Hawleya. To on da najwięcej satysfakcji (o ile tego typu muzyka może dać jakąkolwiek satysfakcję) z odsłuchu. Co zaś się tyczy samego serialu, to szkoda, że tak koncertowo zmarnowano potencjał drzemiący w tym projekcie. Poza olśniewającym retro designem widowiska w pamięci pozostaje już tylko muzyka. Reszta jest krzykiem, którego w kosmosie (telewizyjnych produkcji) nie usłyszymy…

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.