Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Nobuo Uematsu

Lord of Vermilion

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 25-11-2020 r.

Choć Nobuo Uematsu w 2004 roku opuścił firmę Square, która wyprodukowała wszystkie dotychczasowe tytuły spod znaku Final Fantasy, to nie spalił za sobą wszystkich mostów. Wprost przeciwnie, wciąż pozostał otwarty na propozycje ze strony swoich dawnych pracodawców. Najlepszym na to dowodem jest angaż przy Final Fantasy XIV z 2010 roku. Jednak już rok wcześniej pracował nad innym tytułem stworzonym przez wytwórnię Square Enix (nazwa przybrana po fuzji Square z Enix Corporation) – Lord of Vermillion. Nie była to jednak gra komputerowa przeznaczona na konsole, jak inne w dorobku Uematsu. Tym razem projekt był dedykowany automatom do gier.

Pomysł na ścieżkę dźwiękową był prosty. Miało być przebojowo, energicznie, rockowo. Uematsu zaprzągł do pracy gitary elektryczne, perkusję oraz syntezatory. Od zawsze uwielbiał muzykę rockową, często inkorporował jej elementy chociażby do serii Final Fantasy, ówcześnie prowadził również wykonujący ten gatunek zespół Black Mages. I trudno się dziwić obranej przez Japończyka koncepcji. Arkadowa gra minimalizująca wątki fabularne i opierająca się głównie na nieustannej akcji była chyba najlepszą okazją dla Uematsu na zbudowanie ilustracji muzycznej właśnie na tego typu środkach wyrazu.

Soundtrack rozpoczyna się w ciekawy sposób. Strzelista gitara, rodem z największych hitów muzyki rockowej lat 80. i 90, podparta brzmieniem dzwonów, tworzy pompatyczną, ale również mistyczną introdukcję. Po minucie następuje jednak zwrot akcji. Uematsu wprowadza ostre i intensywne gitary elektryczne oraz perkusję – obydwa te elementy będą nam towarzyszyć aż do końca soundtracku. Czasem dorzuca jeszcze syntezatory o nieco staromodnym brzmieniu. Zdecydowana większość utworów ma dynamiczny, wręcz agresywny charakter, ewidentnie wywodzący się z heavy metalu. Utwory pędzą w szaleńczym tempie, nie dając odbiorcy praktycznie chwili wypoczynku. A czeka nas solidna porcja materiału – prawie 80 minut mocnego grania.

Ścieżkę dźwiękową budują trzy heroiczne tematy, swoiste riffy. Trudno się o nich rozpisywać, bo prawdopodobnie miały być dokładnie takie, jak cały score – proste, efektywne i obładowane rockowymi pokładami energii. Pierwszy z nich można określić głównym, pojawia się już w utworze otwierającym album. Kolejne, nieco prostsze, ale równie „epickie”, dołączają do nas w dalszej części soundtracku. Są całkiem chwytliwe, choć nie będę też nikogo oszukiwał – Uematsu ma w dorobku wiele lepszych. Temat główny tworzy ponadto całkiem udaną piosenkę tytułową. Owa melodia zostaje zaaranżowana na balladę.

Wspomniana piosenka końcowa świetnie sprawdza się jako wyciszenie po rozbuchanym i w gruncie rzeczy męczącym odsłuchu. Prócz owej nużącej nieco obfitości płyty, problemem jest również nadmierna repetycja materiału tematycznego. Nawet gdy Uematsu wprowadza w poszczególnych utworach nowe elementy, np. etniczne, to i tak zazwyczaj wszystko kończy się ostrym wejściem gitar elektrycznych, intonujących któryś z motywów wiodących. W tym morzu rockowych wariacji tych samych riffów wyróżnia się ciekawy motyw akcji z Combat Preparation. Jest to utwór oparty co prawda na samplach, ale w swojej manierze niemalże orkiestrowy. Pseudo smyczki, fortepian i werble tworzą coś w stylu gromkiego marszu.

Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że na pewno znajdą się amatorzy tej ścieżki dźwiękowej. To muzyka napisana z typowym dla rocka powerem, dlatego wszyscy fani gatunku spokojnie mogą po nią sięgnąć. Inni odbiorcy będą jednak kręcić nosem. Na dłuższą metę jest to bowiem ilustracja siermiężna, niezbyt zróżnicowana, a do tego opublikowana pod postacią zbyt obszernego wydawnictwa. Osobiście zaliczam się do tej drugiej grupy, choć nie będę ukrywał, że przy paru kawałkach dało się pokręcić głową lub zatupać nogą.

Najnowsze recenzje

Komentarze