Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tom Holkenborg

Sonic The Hedgehog (Sonic. Szybki jak błyskawica)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 02-03-2020 r.

Sonic The Headgehod był chyba najdłużej wrażaną filmową ekranizacją gry komputerowej w historii kinematografii. Prace nad nim trwały niemalże 30 lat. Przez ten czas wielokrotnie zmieniano koncepcję, a kiedy po niepowodzeniach kolejne studia przejmowały inicjatywę, zaczynano wszystko od nowa. I taki stan rzeczy utrzymał się do roku 2017, kiedy prawa do filmu nabyło Paramount Pictures, niejako specjalizujące się w tego typu rozrywce. Do współpracy nad kreatywną cząstką projektu zaproszono ludzi z Sega – firmy odpowiedzialnej za grę Sonic The Hedgehog. Za kamerą stanął natomiast Jeff Fowler, dla którego film o niebieskim jeżu z kosmosu był debiutanckim pełnometrażem. Planowana początkowo premiera na końcówkę roku 2019 musiała jednak zostać przełożona o 3 miesiące, ponieważ pierwszy trailer wywołał niemałe kontrowersje wśród miłośników kultowej gry. Chodziło o desing głównego bohatera, który znacznie odbiegał od oryginału. I kiedy wydawało się, że pies z kulawą nogą nie będzie zainteresowany tym filmem, skazując go na porażkę, wtedy przyszły pierwsze bardzo pozytywne opinie z przedpremierowych pokazów. Późniejsza dystrybucja kinowa potwierdziła te głosy. Studio Paramount najwyraźniej do serca wzięło sobie krytykę fanów, serwując im nie tylko produkt, jakiego oczekiwali, ale i świetną filmową rozrywkę. Jako osoba, która wykazuje totalną ignorancję względem gier komputerowych, muszę przyznać, że doskonale bawiłem się oglądając Sonic. Szybki jak błyskawica. Jest to sprawnie opowiedziana historia, w którą wpleciono sporą porcję zrównoważonego humoru oraz… ciekawą kreację Jima Carrey’a. Aktor, który do tej pory utożsamiany był z filmowym błaznem, tym razem świetnie wstrzelił się w rolę antagonisty. Można więc powiedzieć, że twórcy dokonali niemożliwego. Z filmu, za którym ciągnął się bardzo negatywny PR zrobiono hit komercyjny. Godne podziwu!



Być może najbardziej zaskakującym elementem tego projektu może się okazać dla miłośnika muzyki filmowej właśnie ścieżka dźwiękowa. Do jej stworzenia producent wykonawczy obrazu, Tim Miller, zaangażował Toma Holkenborga, znanego również jako Junkie XL. Były holenderski DJ robi ostatnio zawrotną karierę w Hollywood, co niekoniecznie przekłada się na jakość muzyki, jaką tworzy. Wystarczy tylko rzucić okiem i uchem na jego ostatnie projekty (Terminator: Dark Fate, Alita: Battle Angel), by skutecznie zniechęcić się do oczekiwania kolejnych. Mimo wszystko producenci i reżyserzy chwalą sobie elastyczność i pomysłowość Holkenborga, co finalnie i tak rozbija się o bardzo mainstreamowe brzmienie jakim epatuje jego muzyka. W każdym razie angaż do Sonica przyszedł stosunkowo wcześnie, bo ponad rok przed planowaną premierą. Tak duża wygoda twórcza musiała chociażby częściowo przełożyć się na efekt końcowy. Wszak kompozytor odgrażał się, że do kreowania architektury brzmieniowej wykorzysta instrumenty, jakimi posługiwano się przy tworzeniu opraw muzycznych do pierwszych gier z serii Sonic. I faktycznie, Holkenborg otoczył się mnóstwem elektronicznych syntezatorów kreując metodą prób i błędów specyficzne retro-brzmienia. Ale to, co zrobił z dramaturgiczną cząstką ilustracji przeszło najśmielsze oczekiwania.



Proklamowane przez Holkenborga zamiłowanie do organicznego, symfonicznego brzmienia stało się w pewnym momencie obiektem drwin ze strony miłośników muzyki filmowej. Filmiki z sesji nagraniowych gdzie chwali się dziesiątkami wykonawców nijak przykładały się na efekt końcowy, gdzie wszystko spłaszczone było przez proste instrumentacje i rzeźniczy miks (zupełnie jak w przypadku Lorne Balfe). Ale kiedy w moje ręce trafił soundtrack do filmu Sonic, te drwiny dosłownie utknęły mi w gardle. Cóż, Tom Holkenborg stworzył być może jedną z najlepszych kompozycji w swojej karierze. I co ważne, ma ona również swoje przełożenie na znaczą poprawę odbioru widowiska. Choć na seans wybrałem się już po zapoznaniu z soundtrackiem, dalej nie mogłem uwierzyć, że tak mocno szufladkowany kompozytor stworzył dobrze sprawdzającą się w obrazie, tętniącą chwytliwą melodyką i świetnymi aranżami, muzykę. Być może sekret tkwił w gatunku po którym do tej pory nie poruszał się Holkenborg, a który zdecydowanie przypadł mu do gustu. A może to zasługa topowych, hollywoodzkich orkiestratorów (Trybek, Wilkinson)? Jedno jest pewne. Po zakończonym seansie trudno oddalić od siebie chęć sięgnięcia po album soundtrackowy.


Tom Holkenborg najwyraźniej uczy się na swoich błędach również w kwestii konstruowania soundtracków. Czasy kiedy starał się wypchnąć dosłownie wszystko najwyraźniej mamy już za sobą. Oto bowiem na nasze ręce trafia skrzętnie przygotowana selekcja 42-minut ze szczelnie wypełniającej obraz, ścieżki dźwiękowej. Słuchając tego albumu, który ukazał się wspólnym nakładem Paramount Music i La-La Land Records, raczej trudno o nudę. Nie ma również poczucia, że czegoś nam tu brakuje. Ot idealnie skrojony zestaw do szybkiego (niczym główny bohater widowiska) odsłuchu.



Już pierwsze sekundy Meet Sonic zwiastują przygodę pełną gęba. Patetyczna fanfara dosyć szybko ustępuje miejsca pierwszym próbkom muzycznej akcji. Nic specjalnego względem tego, co będziemy mieli okazję usłyszeć później. W każdym razie budowanie atmosfery przygody wychodzi tu Holkenborgowi całkiem dobrze. Na rozwój tych wydarzeń będziemy musieli jednak chwilę poczekać, to oto przed nami skoczka melodyjka skojarzona z miejscem toczącej się akcji. W utworze Welcome to Green Hills kompozytor puszcza oczko do miłośników serii gier Sonic. A czyni to nie tylko sięgając po syntezatory wykorzystane do tworzenia ścieżki dźwiękowej z 1991 roku. Również do motywu Greek Hills z tej gry. Nie powinniśmy się zbyt mocno przywiązywać do takich brzmień, bo dalsza część ilustracji będzie już stać pod znakiem bardzo bogato aranżowanej symfoniki. A Very Lonely Life jest tego idealnym przykładem. Nie znaczy to, że Tom Holkenborg nie będzie próbował godzić te dwa muzyczne światy. I tutaj jak na zawołanie pojawia się muzyczna akcja z fenomenalnymi But I Will Always Be Faster oraz He Is My Friend na czele. Fajnie wypada również bawiący się symboliczną etniką SF-Paris-Egypt-SF. A kiedy dorzucimy do tego wszystkiego marszowy motyw przypisany filmowemu antagoniście (Dr. Robotnik) otrzymujemy iście piorunującą mieszankę muzyczną wieńczoną skoczną prezentacją tematu przewodniego w tytułowym Sonic the Hedgehog. Przy tak skonstruowanym słuchowisku nie sposób więc o nudę.



Nie trudno natomiast o nutkę malkontenctwa, która standardowo kierowana jest do całej sfery postprodukcyjnej soudtracku Holkenborga. Przyzwyczajenia w zakresie miksowania i masteringu wyniesione z czasów, kiedy tworzył muzykę klubową działają destrukcyjnie na dynamikę ścieżek Toma – w tym również Sonica. Agresywna kompresja spłaszczająca momenty szczytowe przy jednoczesnym „wyciąganiu” tych cichszych fraz odbiera połowę z przyjemności odsłuchu. Osobną sprawą jest to, że w tak rzeźniczo potraktowanym miksie raczej trudno o delektowanie się aranżacyjnymi detalami. Wszystko ginie w natłoku walczącego o każdy decybel miksu.



Rozumiem jednak, że dla większości odbiorców słuchających muzyki filmowej za pomocą serwisów streamingowych będzie to zupełnie bez znaczenia. Istotna jest treść ścieżki dźwiękowej tworzonej przez Holkenborga. A ta może się wydać bardzo zaskakująca. W tym miejscu warto wrócić do pytania, co tak naprawdę stymuluje holenderskiego kompozytora do produktywnej pracy? Czy jest to kwestia gatunku, w jakim obraca się ilustrowane widowisko? A może środowisko pracy i ludzie z otoczenia? W sumie nie ma to większego znaczenia. O ile bowiem będziemy otrzymywać podobne ścieżki dźwiękowe, o tyle jakiekolwiek dywagacje na temat talentu tego kompozytora nie będą mieć większej racji bytu. I tego się trzymajmy.


Najnowsze recenzje

Komentarze