Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bear McCreary

Blumhouse’s Fantasy Island (Wyspa Fantazji)

(2020)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 21-02-2020 r.

Wydawać by się mogło, że po intensywnym roku 2019, Bear McCreary zechce chwilę odpocząć, ale nic z tych rzeczy. Idzie za ciosem, wykorzystując zadziwiającą lekkość w „pisaniu”. Rytm w jaki wpadł amerykański kompozytor jest wprost zdumiewający. Tym bardziej, że wśród ostatnio tworzonych przez niego prac próżno szukać totalnych rozczarowań (choć lekkie się zdarzają). Czy najnowsza kompozycja McCreary’ego tworzona do filmu grozy ze studia Blumhouse wyłamuje się tej tendencji?



Absolutnie nie, choć o samym filmie tego samego nie możemy powiedzieć. Kinowa próba wskrzeszenia Wyspy Fantazji – serialowego klasyka z lat 70. – delikatnie rzecz ujmując nie udała się. W filmie Jaffa Wadlowa zawodzi niemalże wszystko, począwszy od zupełnie nieciekawej historii, poprzez równie apatyczny sposób prowadzenia narracji, aż na kiepskiej grze aktorskiej skończywszy. A jeżeli wybierając się na ten film będziemy liczyć na chociażby przyzwoicie zaprezentowany wątek grozy, to również się rozczarujemy. Jedyne czym straszy Wyspa Fantazji, to totalnym brakiem pomysłu na wykorzystanie w gruncie rzeczy ciekawej koncepcji. Mimo wszystko zrealizowane za 7 mln $ widowisko zwróciło się z nawiązką, co niestety zapewne skutkować będzie sequelami. Jedno jest pocieszające. Być może wraz z tymi filmami powróci również autor ścieżki dźwiękowej do Wyspy Fantazji. Nie miałbym nic przeciwko, wszak muzyka to jedyny powód dla którego w ogóle warto sięgać po film Wadlowa.



Angaż Beara McCreary to w głównej mierze pokłosie dobrej współpracy między tym kompozytorem, a producentem Wyspy Fantazji, Jasonem Blumem. Realizowane dla niego dwie odsłony filmu Śmierć nadejdzie dziś okazały się doskonałą kombinacją klasycznej ilustracji do kina grozy z komediowym, lekkim tonem idealnie oddającym absurd wątku pętli czasowej. I choć w filmie Jeffa Wadlowa jest mało okazji do niewymuszonego śmiechu, kompozytor bynajmniej nie miał zamiaru zakleszczać się w sztywnych ramach horrorowego grania. Takowego oczywiście nie mogło zabraknąć w towarzystwie scen ukazujących spełnianie się fantazji przybyszów, ale bardziej kuszące stało się dla McCreary;ego wykorzystanie egzotycznej scenerii, w jakiej rozgrywa się akcja. Tropikalna wyspa dała sposobność do wprowadzenia do ilustracji odrobinę etnicznego kolorytu. A wykorzystane do tego różnego rodzaju instrumenty perkusyjne oraz flety nie bez powodu odsyłają naszą wyobraźnię do monumentalnej ścieżki dźwiękowej z drugiej Godzili. Amerykański kompozytor nie szczędzi nam bogato aranżowanych fragmentów akcji, które nie tylko wysługują się żywym instrumentarium. Nieodzownym elementem warsztatu Beara są również elektroniczne sample, które służą zarówno do tworzenia bazy rytmicznej, jak i poszerzania palety brzmień w epatowaniu tematyką. Korzystając z tego wszystkiego nie omieszka przy okazji dokonywać kolejnych eksperymentów. Nie są to żadne odkrywcze działania, a raczej próba przeszczepienia sprawdzonych przez innych kompozytorów rozwiązań na grunt własnego projektu. I tak oto ścieżka dźwiękowa do Wyspy Fantazji nieraz otrze się o williamsowską elegancję w prezentacji materiału tematycznego, by za chwilę wprowadzić weń sporą porcję chaosu rodem z Matrixów Davisa. W międzyczasie oczywiście możemy się poczuć jakbyśmy wylądowali na tajemniczej wyspie razem z bohaterami serialu Lost… Pomysłowość kompozytora w utylizowaniu sprawdzonych rozwiązań jest wręcz fascynująca. Ale skoro przekłada się to na doskonałą relację z odbiorcą, to czemu nie? Partytura Beara jest być może jedynym elementem, który próbuje ratować fatalny wizerunek filmu Jaffa Wadlowa. Z różnym skutkiem, bo czasami po prostu zbyt mocno stara się urzeczywistnić scenariuszową fantazję twórców – bez pokrycia w filmowej treści. W każdym razie zaznacza swoją obecność z niemałym przytupem. Nie dziwne więc, że odbiorca po zakończonym seansie bardziej skłania się ku idei, aby sięgnąć po album soundtrackowy, aniżeli powtarzać to traumatyczne, filmowe doświadczenie.


Stosowny album soundtrackowy ukazał się nakładem Madison Gate Records w dniu premiery filmu. Na wydanym tylko w formie cyfrowej albumie znalazła się 71-minutowa selekcja z niewiele dłuższej kompozycji, jaka stworzona została na potrzeby widowiska Wadlowa. I choć soundtrack na ogół serwuje odbiorcy solidną porcję muzycznych wrażeń, to jednak proponowany czas trwania ma prawo wystawić na próbę cierpliwość niejednego słuchacza. Czyli nic nowego w przypadku soundtracków Beara McCreary.

Nowy i poniekąd troszkę zrywający z tradycją u tego kompozytora jest natomiast układ treści, który w przypadku Wyspy Fantazji stara się wyjątkowo mocno trzymać filmowej chronologii. Soudntrackową przygodę zaczynamy więc od dynamicznego fragmentu akcji zdobiącego filmowy prolog. Dopiero po tej krótkiej zapowiedzi przyszłych wydarzeń zaczynami niejako „wdrażać się” w całą historię. Mamy więc kolorowe obrazki przybywających na wyspę gości i równie luźną w wymowie ilustrację. Elektroniczny, pulsujący bit skonfrontowany z rytmicznymi bębnami dosyć skutecznie rozprawia się z egzotyką miejsca toczącej się akcji. A kiedy dorzucimy do tego chwytliwy temat przewodni, to mamy idealną recepturę na stworzenie lekkiej i przyjemnej atmosfery. I fakt, może to przywoływać w pamięci podobne „mikstury” tworzone przez Thomasa Newmana, aczkolwiek dosyć szybko serwowane nam są znaki towarowe warsztatu Beara. Gitary elektryczne, narastające, smyczkowe frazy prowadzące do kulminacji… To wszystko dopiero preludium do wrażeń, jakie serwować nam będzie dalsza część albumu.



Element grozy pojawia się stosunkowo szybko wraz z pierwszymi wynurzeniami stosownego tematu. Nerwowe smyczki zapętlone w ramach prostego ostinato mają prawo przypomnieć podobne zabiegi stosowane w Śmierć nadejdzie dziś. Nie tylko zresztą te. Łączenie piskliwych smyczek z pulsującą elektroniką, to niejako znak towarowy piszącego do filmów grozy, Beara. Nowością są jednak elementy etniczne w postaci bębnów, które fantastycznie uzupełniają muzyczną akcję, niewątpliwie nadając jej większego kolorytu. Paletę barw poszerzają często pojawiające się w momentach kulminacyjnych, shakuhachi. I kiedy dorzucimy do tego odpowiednio podkręconą dynamikę i lekką rękę w gospodarowaniu tymi wszystkimi środkami – rozrywka gwarantowana. Muzyczna akcja jest faktycznie bardzo nośnym, choć dosyć szybko powszedniejącym elementem tego słuchowiska. Godzina spędzona przy tego typu brzmieniach może być w jej ostatnich minutach dosyć męcząca. A Bear nie odpuszcza słuchaczom praktycznie do ostatnich minut. Wyjątkiem jest filmowy epilog, gdzie po chwili wyciszenia powracamy do prezentacji tematu wyspy.



I jak zwykle w takich momentach mam nie lada problem z podsumowaniem opisywanej pracy. Muzyki, która ewidentnie zdradza pasję kompozytora względem projektu, ale za którą niekoniecznie idzie w parze satysfakcjonujący efekt końcowy. Ścieżka dźwiękowa do Wyspy Fantazji może nie zalicza się do najbardziej ożywczych, unikatowych i atrakcyjnych pod względem treści, kompozycji Beara McCrreary. Aczkolwiek doskonale wpisuje się w standardy, jakie narzuca ostatnio ten kompozytor. I szkoda, że ten wysiłek jest niczym krew w piach. O filmie wszyscy będą chcieli jak najszybciej zapomnieć, co również nie przełoży się na popularyzację autora oprawy muzycznej. Ale to już kolejny standard, jaki niestety dotyka angażów Beara McCrreary.

Najnowsze recenzje

Komentarze