Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Giacchino

Jojo Rabbit

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 30-12-2019 r.

Hollywood z zasady nie znosi, gdy parodiuje się kwestie dotykające społeczności żydowskiej. Natomiast parodiowanie holokaustu i niemieckiego faszyzmu? To już wydaje się jawnym przegięciem. I w takiej też otoczce kontrowersyjności oczekiwaliśmy na najnowsze dzieło nowozelandzkiego reżysera, Taika Waititi znanego między innymi z trzeciej odsłony Thora. Jojo Rabbit, bo o ten film chodzi, opowiada historię Jojo – niemieckiego chłopca dorastającego w czasie II wojny światowej. Przesiąknięty nazistowską propagandą, marzy o tym, aby stanąć do walki z zagrażającymi ideologii Wielkich Niemiec, narodami ościennymi. I nie byłoby w tym nic śmiesznego, gdyby nie fakt, że osobą, która stale go dopinguje w tych dążeniach jest… Adolf Hitler (w rolę tę wciela się sam reżyser). Wyimaginowany przyjaciel służy radą w każdej sytuacji, ale sprawa komplikuje się, kiedy młody chłopiec odkrywa, że w jego domu ukrywa się dziewczyna żydowskiego pochodzenia. Konsekwencje tego „znaleziska”, jak możemy się domyśleć, rzutują na dalszą postawę młodzieńca. Rzutują też na wymowę filmu, który z głupiutkiej parodii zaczyna ewoluować do pełnokrwistego dramatu, gdzie kontrowersyjny twórca nie ucieka od odpowiedzialności krytykowania działań niemieckich agresorów. W całościowym ujęciu otrzymujemy więc obraz dosyć przewrotny, ironiczny, ale nie uchylający się od moralizatorstwa. Mimo wszystko Jojo Rabbit nie znalazł większego zainteresowania w masowym odbiorcy, choć ostatecznie udało się zyskać uznanie wielu krytyków i widzów.

Na artystyczny sukces tego widowiska pracowało wiele czynników. Od świetnego scenariusza opartego na powieści Christine Leunens począwszy, poprzez świetną obsadę, a na muzyce skończywszy. Ta ostatnia okazała się doskonałym narzędziem do uwypuklania nastrojów, jakie płynęły z konkretnych scen. I paradoksalnie nie jest to zasługą tylko i wyłącznie oryginalnej muzyki ilustracyjnej stworzonej przez Micheala Giacchino. Waititi miał specyficzną wizję swojego obrazu, która angażowała do ścieżki dźwiękowej różnego rodzaju piosenki – od niemieckojęzycznych aż do popularnych szlagierów Beatlesów, Bowiego czy Orbisona. Rozstrzał gatunkowy jest całkiem spory, ale sposób wykorzystania tych kawałków w zupełności racjonalizuje wybory reżysera. Wytłumaczyć można również dosyć oszczędne podejście Michaela Giacchino do uzupełniania pozostałych luk w sferze audytywnej. Niespełna dwugodzinne widowisko otrzymało bowiem niewiele ponad 40 minut ilustracji, która pojawiać się miała tylko w wybranych scenach.

Już na wstępie prac kompozytor doszedł do wniosku, że nie warto zawracać sobie głowy wątkami komediowymi lub dynamiką montażu. Obraz radził sobie pod tym względem doskonale bez żadnego argumentu muzycznego, a sprawnie prowadzona narracja stwarzała relatywnie mało przestrzeni do koniecznego ratowania sytuacji muzyką. Giacchino postanowił więc skupić się tylko i wyłącznie na kwestii dramaturgicznej. I nie robił tego jednowymiarowo. Choć Jojo Rabbit jest filmem opowiadanym z punktu widzenia dziecka, to jednak ścieżka dźwiękowa stara się dzielić przestrzeń między dziecięcą radością i fascynacją otoczeniem, a rozgrywającym się w tle dramatem. Stąd też w gotowej już ilustracji otrzymujemy bardzo duży rozstrzał wykorzystywanych środków i stylów.

Początkowe sceny obfitują więc w radosną w wymowie, melodyczną ilustrację, która opiera się na skocznym temacie. Wkładany w usta chłopięcego chóru zyskuje dodatkowy atut w postaci sielankowej wręcz wymowy – bo w takim też oderwanym od realiów świecie zdaje się żyć nasz bohater. Jego udział w letnim obozie szkoleniowym Hitlerjugend obfituje w wiele komicznych wydarzeń, które z równie dużym zapałem i entuzjazmem podkreśla ścieżka dźwiękowa. Wymowa partytury, jak i wykorzystane instrumentarium zmieniają się wraz z pojawieniem się nowych wątków – rodziców Jojo oraz tajemniczej żydówki ukrywającej się w domu Betzlerów. Od tego momentu możemy właściwie zapomnieć o muzycznej sielance. Do głosu dochodzą bardziej zdecydowane frazy, które nierzadko ocierają się o muzykę tworzoną do filmów grozy. Giacchino przypomina nam lata spędzone nad serialem Lost, mieszając to wszystko ze współczesnymi metodami budowania dramaturgii. Liryka wciskana w relacje między Johannesem (Jojo), a Elsą w niczym nie odbiega od aktualnych, tworzonych przez Giacchino (niemalże na autopilocie) melodii. I w takim też rozbieganiu pomiędzy ciepłymi, a mrożącymi krew w żyłach dźwiękami trwamy niemalże do końca widowiska, gdzie na nowo rozpalana jest iskierka nadziei. Nie jest to łatwa w odbiorze muzyka, aczkolwiek w warunkach filmowych sprawdza się należycie… Choć bez przysłowiowych fajerwerków. Takowe zarezerwowane są dla aktorów, na których koncentruje się większość uwagi odbiorcy. Czy jest więc sens próbować swoich sił z tą muzyką poza obrazem?

Jeżeli mielibyśmy szukać powodów, to tylko takich, które utwierdzałyby w przekonaniu, że Michael Giacchino jest kompozytorem wszechstronnym. Doskonale radzącym sobie nie tylko w wielomilionowymi superprodukcjami, ale i potrafiącym znaleźć dla siebie przestrzeń w mniej prestiżowych projektach. Nie zmieni to faktu, że odbiór ścieżki dźwiękowej tworzonej przez Giacchino może być z dwóch względów co najmniej problematyczny. Pierwszym z nich jest wspomniany wcześniej bardzo duży rozstrzał stylistyczny odpychający już na starcie amatorów spójnych i zwięzłych w treści, albumów soundtrackowych. Kolejnym (być może najważniejszym) powodem okazuje się tracklistra. 37 utworów rozpostartych na niespełna 50-minutowy czas prezentacji, to niełatwe słuchowisko. Usłane wieloma kilkudziesięciosekundowymi wstawkami nie tworzy żadnej ciągłości. Mimo że w nasze ręce trafia kompletny zestaw utworów wybrzmiewających w filmie, nie można powiedzieć, że opowiada on jakąś konkretną historię. Tylko restrykcyjna selekcja zastanego materiału może uchronić przez przedwczesnym znużeniem. Tego samego nie można powiedzieć o wydanym osobno, albumie soundtrackowym, gdzie obok skromnej prezentacji utworów Giacchino znalazła się selekcja piosenek wybrzmiewających w filmie. Nie można nie odnieść wrażenia, że obie propozycje wydawnicze od Hollywood Records tak na dobrą sprawę można było zamknąć w ramach jednego, świetnie skrojonego słuchowiska. Jak zwykle górę wzięła chęć jak największego zysku, co nie mogło nie odbić się na końcowych wrażeniach odbiorców.

Trudno mieć w tej sytuacji żal do samego kompozytora. Obiektywnie patrząc na to, co stworzył i jak to znalazło swoje zastosowanie w obrazie Waititi, można stwierdzić, że wywiązał się ze swoich powinności przynajmniej w stopniu satysfakcjonującym. Bez tematycznych fajerwerków i takowego wykonawstwa. Skromnie, ale skutecznie – na tyle, na ile pozwolił dźwiękowy miks nierzadko sprowadzający partyturę Giacchino do roli neutralnego tła. Mimo wszystko chyba bardziej poleciłbym przygodę z filmem aniżeli jednorazowy romans ze wspomnianymi wyżej soundtrackami. Bez kontekstu wizualnego raczej trudno będzie odnaleźć się w tak dziwacznym miszmaszu. Choć z drugiej strony patrząc, dosyć często sięgam po konkretne albumy zanim jeszcze wybiorę się do kina. I równie często jestem w stanie czerpać pewną dozę przyjemności z tak, wydawać by się mogło, enigmatycznych tworów. Kto wie, może i Jojo Rabbit znajdzie posłuch wśród miłośników muzyki filmowej? Zwłaszcza wśród tych, którzy ganią Giacchino za jego blockbusterowe oprawy muzyczne.

Najnowsze recenzje

Komentarze