Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bear McCreary

Eli

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 30-10-2019 r.

W morzu produkcji proponowanych przez Netflixa, ze świecą szukać czegoś oryginalnego i na tyle fascynującego, aby stwierdzić, że tradycyjne kino może się czuć zagrożone. Inna sprawa, kiedy na tę platformę trafiają produkty pierwotnie tworzone z myślą o kinowej dystrybucji. I taki właśnie los spotkał film grozy zatytułowany Eli. Historia cierpiącego na rzadką chorobę, jedenastoletniego chłopca, który trafia do zamkniętego ośrodka, by przejść eksperymentalne leczenie, nie wydaje się zbyt skomplikowana. Tajemnicza sceneria, skomplikowana terapia i… dziwne zjawy nawiedzające młodzieńca. Czyżby miejsce, w jakim się znalazł nie było do końca bezpieczne? A może to tylko skutek uboczny leczenia? Powolnie prowadzona narracja daje dużo przestrzeni do gdybania i snucia teorii na temat ewentualnego rozwoju wydarzeń. Ale końcowy akt jest sporym zaskoczeniem i całkiem ciekawym odwróceniem konwencji widowiska. I mimo licznych zarzutów, jakie krytyka kieruje pod adresem fabuły, moim zdaniem to jednej z bardziej przystępnych filmów grozy, jaki pojawił się w roku 2019. Tym bardziej, że wraz z dobrze dopracowaną stroną wizualną współpracuje również świetna ilustracja muzyczna.

O stworzenie ścieżki dźwiękowej poproszony został Bear McCreary. Angaż ten był pokłosiem doskonałej współpracy, jaka od lat pielęgnowana jest pomiędzy Amerykaninem, a studiem Paramount Pictures. Zwerbowany do zilustrowania Eli jeszcze na jesieni 2018 roku, prawdopodobnie z niemałym zdziwieniem przyjął informację o odwołaniu premiery planowanej na styczeń 2019 roku. Film ostatecznie trafił pod skrzydła Netflixa i nie wiadomo, czy przez ten czas dokonywano jakichkolwiek zmian w strukturze obrazu i dźwięku. Pewnym jest natomiast, że efekt końcowy tego, co stworzył Bear McCreary jest kolejnym dowodem wysokiej formy twórczej amerykańskiego kompozytora.

Od dobrych kilku miesięcy McCreary imponuje swoją wyobraźnią tematyczną i bardzo elastycznym podejściem do podejmowanych projektów. I nawet tak oczywiste dla niego przestrzenie, jakimi są mroczne zakątki kina grozy, zaczynają nabierać zupełnie nowego kształtu. W pamięci mam oprawy muzyczne do pierwszych jego pełnometraży, gdzie posiłkował się metodami opracowanymi na potrzeby serialu Battlestar Galactica. Od tamtego momentu warsztat Beara przeszedł gruntowną metamorfozę. Przykładem jest seria Cloverfield, która otworzyła go na eksperymentowanie nie tylko w zakresie sekcji smyczkowych i perkusyjnych, ale i dętych blaszanych. Większa swoboda w zakresie aranżacyjnym zbiega się również z dbałością o szeroko rozumiane brzmienie prac. Znalezienie idealnego środka pomiędzy orkiestrową akustyką, a syntetycznym dopełnieniem treści stało się nową definicją jakości muzyki Beara. Czy w oprawie muzycznej do Eli da się odczuć ową „jakość”?

Nie zawsze, aczkolwiek kompozytor doskonale bawi się narzuconą przez filmowców konwencją. Klinika, gdzie nikt nie może czuć się bezpiecznie świetnie uchwycona została za pomocą smyczkowych ostinat osadzonych na subtelnej, eterycznej elektronice. Zabiegi te odwołują się do dwóch dosyć mocnych wzorców. Z jednej strony mamy unikatowy warsztat Jamesa Newtona Howarda z jego metodyką budowania takiego nastroju. Natomiast pozytywkowa konstrukcja samego tematu jest ukłonem w stronę mistrza gatunku grozy – Christophera Younga. Mając tak opracowany fundament stylistyczno-melodyczny można było przystąpić do dalszych prac. A takowe musiały uwzględnić w ścieżce dźwiękowej postać tytułowego bohatera. Motyw Eli to kolejny przykład inspirowania się bogatą twórczością Christophera Younga. I nie powinno to dziwić, kiedy weźmiemy pod uwagę ostatni akt widowiska. Takowej, wychodzące z czysto medycznego punktu, ociera się o wątek grozy, by obalić to wszystko dosyć brutalną w treści i metafizyczną konkluzją. I dokładnie takim samym szlakiem podąża filmowa ilustracja. Muzyka, która już w pierwszych swoich wynurzeniach sugeruje żeby nie brać dosłownie wszystkiego, co widzimy. Subtelne przemycanie pewnych melodycznych treści i odwracanie uwagi odbiorcy elektronicznymi wstawkami ściele grunt pod iście demoniczny finał. W tworzeniu tego spektakularnego słuchowiska partycypuje klasyka Mozarta i Orffa, która doskonale splata się tutaj z duchowym wymiarem filmu. Jeżeli zaś chodzi o środki, jakimi epatuje kompozytor, to po raz kolejny mamy do czynienia z bardzo wylewną symfoniką, która bardzo aktywnie wspierana jest przez chóry. Apokaliptyczna wymowa ścieżki dźwiękowej sprawnie porusza się pomiędzy intensywnymi, nasyconymi przemocą i trwogą, obrazami. Wszystko to zmierza do finału, który ozdobiony został chyba najpiękniejszą prezentacją tematu przewodniego. I tak oto kończąc przygodę z całkiem przyzwoitym filmem Ciarana Foya zapewne niejeden miłośnik muzyki filmowej zapragnie skonfrontowania tych wrażeń z oficjalnym wydaniem ścieżki dźwiękowej.

Okazja ku temu pojawiła się już w dniu premiery Eli. Wtedy to w wersji elektronicznej nakładem Sparks &Shadows ukazał się niespełna 50-minutowy, oryginalny soundtrack. Opublikowany w formie cyfrowej, dał możliwość zmierzenia się z większością materiału, jaki powstał do filmu Ciarana Foya. Uporządkowany w zgodzie z filmową chronologią przeprowadza słuchacza przez wszystkie etapy odkrywania tajemnicy skrywanej przed Eli. I choć „na papierze” wszystko wygląda znakomicie, to jednak indywidualne starcie z treścią soundtracku może uruchomić pewne mechanizmy obronne.

Już pierwsze minuty skłaniają do refleksji, że mieliśmy okazję już to wszystko usłyszeć. Zaskakujące jest jednak to, że w pierwszej kolejności nie dają o sobie znać demony z przeszłości McCreary’ego. Rozpisując suitę tematyczną dla głównego bohatera (Eli), McCreary idealnie wszedł w buty Christophera Younga, tworząc fortepianową melodię osadzoną na subtelnych, smyczkowo-wokalnych aranżach. Późniejsze odkrywanie miejsca i okoliczności, w jakich będzie się toczyła akcja stoi już pod znakiem wielu innych gatunkowych inspiracji Amerykanina. W dalszym ciągu jednak stara się eksperymentować kosztem własnych przyzwyczajeń. Przełamanie następuje w pierwszym kawałku o zwiększonej dynamice, budującym atmosferę grozy The Drill. Kreowanie nastroju wychodzi tu Bearowi nad wyraz skutecznie, choć w kategoriach innowacyjności po raz kolejny ocieramy się o pewną dozę odtwórczej pracy. W kwestii kreatywnego napędzania strachu nie ma co liczyć na większą wylewność. Standardowy, dobrze wyważony miks orkiestry i elektroniki sprawdza się tutaj idealnie. Muzyk stawia na sprawdzone środki, tylko nieznacznie pozwalając sobie na eksperymentowanie z pulsującym bitem i przetwarzaniem dźwięku fortepianu. O ile więc jesteśmy jeszcze na etapie odkrywania prawdy, to kiedy już takowa zostanie nam ujawniona, muzyka zrzuca cały płaszczyk syntetycznego brzmienia. Finałowa konfrontacja rozpoczynana utworem The Final Procedure otwiera przysłowiowe wrota piekieł. Demoniczny wydźwięk ilustracji potęgowany jest przez bardzo dosadne, wywołujące ciarki, partie chóralne. A wszystko to skąpane w morzu fantazyjnych orkiestracji. I zanim się spostrzeżemy już musimy kończyć naszą przygodę z soundtrackiem. Epilog w postaci kolejnej prezentacji tematu przewodniego – już w odpowiednim, majestatycznym aranżu – utwierdza w przekonaniu, że było to dobre słuchowisko.



I najlepsze jest to, że Bear McCreary powoli przyzwyczaja nas do takiego stanu rzeczy. Forma amerykańskiego kompozytora imponuje. Tym bardziej, że ciągle zaskakuje on nowymi angażami i projektami, z których na ogół wychodzi obronną ręką. I choć Eli nie zalicza się do ścisłej czołówki najwybitniejszych kompozycji McCreary’ego, to jednak pozwala cieszyć się nie tylko doskonale wyważoną ilustracja. Również przystępnym słuchowiskiem do wielokrotnego użytku. Oby tak dalej!

Najnowsze recenzje

Komentarze