Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joe Hisaishi

Mizu no tabibito: Samurai kizzu (Samurai Kids)

(1993)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 22-08-2019 r.

Zanim Joe Hisaishi napisał muzykę do francuskiej przygodówki Tomcio Paluch, kilka lat wcześniej miał sposobność pracować przy zupełnie innym filmie z lilipucimi bohaterami. Tym obrazem był Samurai Kids (inny tytuł – The Water Traveller) z 1993 roku w reżyserii Nobuhiko Obayashiego. Była to familijna opowieść o przyjaźni pomiędzy małym chłopcem a miniaturowym samurajem. Ogólny zamysł przypomina 2 lata późniejszego Indianina w kredensie Franka Oza, choć scenariusze filmu Obayashiego i jego amerykańskiego odpowiednika bazują na osobnych dziełach literackich.

Ścieżka dźwiękowa z Samurai Kids w jednym względzie jawi się bezprecedensowo. Otóż część muzyki, a konkretnie dwa najważniejsze tematy, zostały nagrane przez London Symphony Orchestra w słynnym Abbey Road Studios w stolicy Wielkiej Brytanii. Pozostały score zarejestrowano natomiast już w ojczystym kraju Hisaishiego. Od razu więc zaznacza się pewien dysonans, bowiem muzyka czysto ilustracyjna, zbudowana częściowo na nieco już przestarzałej elektronice lub niewielkich składach instrumentów akustycznych, wypada bardzo blado przy pełnokrwistych, symfonicznych tematach głównych nagranych przez dokładnie 85 filharmoników z Londynu.

Co tu dużo mówić, temat główny z utworu tytułowego, to jedna z najbardziej monumentalnych i przebojowych kompozycji w karierze Joe Hisaishiego. Heroizm i przygoda wręcz wylewają się z papieru nutowego, a strzeliste i mięsiste dęciaki, talerze oraz kotły LSO brzmią obłędnie. To po prostu osiem minut eksplozywnej, ale przy tym i zaskakująco lekkiej, symfonicznej uczty. Co ważne, temat akcentowany jest także w materiale ilustracyjnym, Japończyk przypisuje go najczęściej niewielkiemu samurajowi. Drugi temat wiodący, Yume Wo Kanaete, jest zgoła odmienny, choć także i tutaj Hisaishi maksymalnie wykorzystuje potencjał londyńczyków. Melodia jest bardzo poruszająca i rzewna, partie wiolonczeli rozczulają, ale punktuje także orkiestrowy rozmach, który doprowadzi pewnie niejednego melomana do muzycznej ekstazy. Tak połączyć liryzm i rozmach potrafi naprawdę niewielu kompozytorów. Warto dodać, że temat tytułowy pojawił się później na kompilacji Melodyphony i w drugiej dekadzie XXI wieku wszedł do repertuaru koncertowego Japończyka. Temat liryczny natomiast został nagrany ponownie na potrzeby piosenkowego albumu Melody Blvd (ponad nazwą I Believe in You), a jego symfoniczna wariacja, zresztą bardzo zbliżona do „soundtrackowej”, trafiła na płytę Works I.

Jak wspomniałem wcześniej, słabiej prezentuje się materiał czysto ilustracyjny. Odznacza się znacznie mniejszym aparatem wykonawczym i typowymi dla tamtego okresu twórczości Hisaishiego barwami elektronicznymi. Jest tu więc trochę swoistego mickey-mousingu, nierzadko opartego na brzmieniu smyczków (zwłaszcza pizzicato), trochę dodatkowej muzyki lirycznej, wykorzystującej znane triki melodyczne, oraz elementów muzyki minimalistycznej i new age. Na dłuższą metę nie jest to jednak nic, co by mogło wciągnąć odbiorców niezwiązanych bliżej z dyskografią japońskiego maestro. Na tym tle wyróżnia się może jedynie eksperymentalna muzyka akcji z Battle with Crow, gdzie swoje miejsce znalazły gitary elektryczne i pulsujące syntezatory rodem z prac Tangerine Dream (notabene kompozycja ilustruje bardzo słabo zrealizowaną reżysersko scenę pojedynku filmowego samuraja z krukiem). Jednak i ten kawałek blednie przy tematach nagranych przez LSO. Szkoda, może gdyby cały score został zarejestrowany w Londynie, to otrzymalibyśmy jedną z barwniejszych prac Hisaishiego lat 90. Na przeszkodzie zapewne stanęły kwestie finansowe, wszak wynajęcie jednej z najsłynniejszych na świecie orkiestr wymagało niemałych nakładów finansowych. Tymczasem film Obayashiego ewidentnie miał powstać w miarę możliwości budżetowymi sposobami.

Skąd zatem w ogóle wzięły się utwory nagrane w Abbey Road Studios? Nie jest to do końca jasne, a odnalezienie właściwych informacji uniemożliwia praktycznie zerowa popularność ścieżki dźwiękowej i filmu. Można przypuszczać, że londyński materiał został zarejestrowany jedynie w oparciu o scenariusz, jeszcze przed montażem, a może nawet przed pierwszym klapsem na planie. Przede wszystkim obydwa tematy są całkowicie pozbawione ilustracyjności, a podczas seansu można odnieść wrażenie, że to filmowe kadry są skrojone pod muzykę, a nie odwrotnie. Ponadto w jednej ze scen siostra głównego bohatera odgrywa główny temat na swoim niewielkim pianinku, co jasno daje do zrozumienia, że ów melodia powstała jeszcze na wczesnym etapie realizacji filmu. Ciekawą poszlaką jest też osoba Mike’a Jarratta, wieloletniego inżyniera dźwięku z Abbey Road Studios, któremu zresztą dedykowany jest niniejszy soundtrack. Anglik pracował przy dwóch poprzednich projektach Hisaishiego nagrywanych w Londynie – studyjniakach I Am i My Lost City. Jarratt zmarł w 1992 roku, mając jednak sposobność jeszcze miksować materiał z Samurai Kids (utwory nagrane w Londynie, rzecz jasna). Pozwala to sądzić, że rzeczone tematy zostały zarejestrowane na co najmniej rok przed premierą filmu. Być może właśnie przy okazji któregoś z albumów studyjnych Japończyka.

Warto nadmienić, że Samurai Kids jest prawdopodobnie najobficiej zilustrowanym przez Japończyka filmem pełnometrażowym. Muzyki w obrazie jest co niemiara, a sceny bez towarzyszącego podkładu muzycznego są rzadkością. Nie da się ukryć, że czasem ten nadmiar ilustracji może męczyć. Oczywiście z pomocą przychodzą tematy główne od LSO, niemniej w sporej mierze mamy tu do czynienia z muzyką czysto ilustracyjną, którą nadgryzł już ząb czasu.

Przyznam szczerze, że chyba w żadnej innej recenzji pracy Joe Hisaishiego nie miałem aż takich problemów z wystawieniem odpowiednich not. Nie jest to partytura szczególnie oryginalna, wszak zbudowana jest w dużej mierze na pomysłach często eksplorowanych przez Japończyka w tamtym okresie. Pod kątem filmowego oddziaływania wzbudza ambiwalentne odczucia, bo z jednej strony mamy fenomenalne wejścia dwóch głównych tematów, z drugiej nadmiar filmowej ilustracji i jej częściowy archaizm dają się we znaki. Podobne odczucia wzbudza także odsłuch soundtracku – tematy wiodące to czyste perełki, ale w reszcie materiału zasłuchiwać się będą co najwyżej fani kompozytora. Mimo to dla samych tych dwóch kompozycji nagranych w Abbey Road Studios, dla tych dwóch niesamowitych tematów, warto sięgnąć po ten album. Stąd też takie, a nie inne oceny.

Najnowsze recenzje

Komentarze