Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer

Lion King, the 2019 (Król Lew)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-07-2019 r.

Na pierwszy rzut poszedł Kopciuszek. Później Piękna i bestia. No i worek z nikomu niepotrzebnymi remake’ami się rozwiązał. Kiedy padła informacja, że „renowacji” ma być również poddana kultowa animacja z 1994 roku, Król Lew, serca wielu fanów na chwilę zamarły. Po co po raz kolejny opowiadać coś, co wydaje się niemalże idealne? Jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo że chodzi o pieniądze. O grube pieniądze, bo remaki „live action” cieszą się gigantyczną popularnością wśród współczesnych popcornożerców. I nie byłoby w tym nic kontrowersyjnego, gdyby nie fakt, że zapowiadało się na totalną parafrazę oryginału. Scena w scenę, ujęcie w ujęcie – tak przynajmniej sugerowały pierwsze zwiastuny czarujące jednocześnie olśniewającą stroną wizualną. Stojący za kamerą Jon Favreau co prawda uspokajał, że mimo wielu odniesień, historia będzie miała swoje nowe oblicze. I po części te zapowiedzi się sprawdziły. Bo o ile fabułą wydaje się jota w jotę powtarzać to, co znane od 25 lat, to jednak zaszczepienie „duszy” tego przedsięwzięcia wyszło filmowcom z mieszanym skutkiem.



Oto bowiem otrzymujemy widowisko wprost przepiękne wizualnie. Trzeba oddać twórcom, że wynieśli efekty komputerowe na zupełnie nowy poziom fotorealistycznej animacji. I paradoksalnie to wszystko jest zarówno atrakcją, jak i gwoździem do artystycznej trumny tej produkcji. Bo przecież nie da się przenieść dynamiki i mimiki animowanych postaci, starając się jednocześnie zachowywać pełny realizm. Efektem tego są koszmarne dysonanse pomiędzy tym, co widzimy, a tym, co słyszymy. No ale cóż, film swoje zarobił, a dalekosiężne plany studia sugerują, że na jakikolwiek powiew świeżości ze strony Disneya w najbliższym czasie nie mamy co liczyć.



Jednym z główny pytań, jakie zadawano sobie po publikacji informacji o zamiarze realizacji tego obrazu, było to związane z autorem ścieżki dźwiękowej. Niespecjalnie dziwił nas fakt, że po raz kolejny postanowiono sięgnąć po doświadczenie Hansa Zimmera. Dla samego kompozytora przygoda z animacja z 1994 roku była bardzo osobistym doświadczeniem. Na pewien sposób „oczyszczającym” z demonów przeszłości, więc ponowne wejście do tej rzeki również musiało nieć za sobą wiele emocji. Także i problemów, wszak konwencja jaką przyjęli twórcy mocno ograniczała Niemca w podejściu do napisanego przed laty materiału. Wiadomym było, że skomponowane 25 lat temu piosenki miały powrócić praktycznie w niezmienionej formie. Tematy przewodnie również, więc jedyną płaszczyzną na jakiej musiał się skoncentrować kompozytor, była ta związana z odpowiednią aranżacją i dopasowaniem nowych fragmentów do wybranych scen. Prosta robota? Otóż nic bardziej mylnego.


Czasami lepiej tworzyć od postaw niż szukać przestrzeni, na których trzeba, można lub w które nie wolno wręcz ingerować. Jest to po prostu niewdzięczna praca obarczona dodatkowym ciężarem związanym z lekkim poczuciem wstydu za błędy przeszłości. A nie oszukujmy się. Nieociosany wówczas warsztat symfoniczny Niemca dawał o sobie znać, choć z perspektywy czasu można przyjąć umownie, że miało to wszystko swój urok. Poważniejsza wymowa animacji komputerowej z 2019 roku kazała już z większa rozwagę podejść do materiału ilustracyjnego i do zagospodarowania przestrzeni dźwiękowej – szczególnie w scenach akcji. Jeżeli więc szukamy idealnego przykładu porównawczego, to warto przysłuchać się muzyce zdobiącej dramatyczną scenę pędzącego stada. Mniejsze rozwarstwienie pomiędzy poszczególnymi sekcjami to jedno, ale inną sprawą jest sposób wykorzystania odgórnie przyjętych środków muzycznego wyrazu. Nie da się nie odnotować bardziej „współczesnego” grania w wykonaniu Hansa Zimmera. Większa pewność w nawarstwianiu pewnych elementów wsparta jest wyuczonym wręcz do perfekcji (i co ważne, nie masakrującym całości), dźwiękowym miksem. Wszystko to sprawia, że mimo znanej wcześniej treści, słucha się tego wszystkiego zupełnie inaczej – szczególnie w sekwencjach o mniejszym ładunku dynamicznym i emocjonalnym, gdzie swoją obecność zaznaczają etniczne detale. Muzyka Zimmera jest bardziej dojrzała i zgodna ze współczesnymi standardami ilustracyjnymi, choć trzeba zaznaczyć że Niemiec puszczał tutaj oczko w stronę fanów oryginału, np. angażując podobne w brzmieniu perkusjonalia. Ale to detale, których wychwycenie trudno przychodzi podczas kinowego seansu. A skoro o filmowym doświadczeniu mówimy, to pochwalić należy również sposób w jaki muzyka eksponowana jest w obrazie. Mimo powszechnie panujących standardów spychania ilustracji na szare tło sfery audytywnej, ścieżka dźwiękowa do nowego Króla Lwa bryluje, nierzadko przyćmiewając sam obraz.



Oczywiście najbardziej wyeksponowanym elementem ścieżki dźwiękowej są piosenki. A te, jak już wcześniej wspomniałem, bazują w większości na hitach z 1994 roku. Produkowane tym razem przez Pharella Williamsa, noszą znamiona tylko delikatnej kosmetyki znanych nam utworów. Równie kosmetycznie obchodzono się z tekstami zmieniającymi tylko pojedyncze linie. Swego rodzaju wyjątek stanowi jednak piosenka Skazy, modyfikująca w znacznym stopniu samą treść. Trudno tutaj jednak mówić o jakimkolwiek powtarzaniu sukcesu sprzed lat. Różnicę czynią przede wszystkim aktorzy śpiewający na potrzeby filmu z 2019 roku. Mimo wielu gwiazd w składzie, jakoś trudno mi zaakceptować te nowe głosy, ich artykulacje i sposób skojarzenia tego wszystkiego z warstwą wizualną. Jednym z najpoważniejszych zarzutów kierowanych w strone remake’a będą właśnie piosenki, które w starciu z obrazem brzmią po prostu… płasko, bezdusznie i jakby wyjęte z tego, co aktualnie powydziwiamy. Zapewne spora w tym zasługa pogoni za realizmem i odarcia teledyskowych scen z fantazyjnych elementów oryginału. Może więc lepiej by było, gdyby twórcy darowali sobie odtwarzanie tych piosenek?



Z taką właśnie konsternacją opuszczamy salę kinową. Ale zanim to zrobimy, częstowani jesteśmy jeszcze dwoma nowinkami ze ścieżki dźwiękowej – piosenką Spilit autorstwa Beyonce oraz zupełnie niepotrzebnym utworem od Eltona Johna – Never Too Late. Wszystko to znalazło swoje ujście w zapowiadanym od dawna albumie soundtrackowym. W słuchowisku, na które czekali zarówno fani animacji jak i twórczości Hansa Zimmera. Jak się bowiem okazało, krążek miał zawierać zdecydowanie więcej muzyki aniżeli analogiczne wydawnictwo z 1994 roku. Poza wszelkiej maści piosenkami i kawałkami źródłowymi, opublikowano blisko 45-minutowy materiał ilustracyjny. Fragmenty, które znalazły się na krążku wydanym przez Walt Disney Records są właściwie wszystkim, co chcielibyśmy usłyszeć po kinowym seansie.


Pierwsze, co rzuca się w oczy, kiedy spoglądamy na tracklistę to układ treści – zaskakująco mocno trzymający się filmowej chronologii. W skojarzeniu z soundtrackiem do oryginału oraz innymi słuchowiskami z remake’owych filmów Disneya jest to swego rodzaju rodzynek. Kolejnym jest fakt, że Hans Zimmer nie posługuje się żadną suitową formą prezentacji swojej muzyki,. Daje nam dokładnie to, co możemy usłyszeć w kinie. W przypadku tego kompozytora jest to wielka rzadkość sugerująca, że albo w ogóle nie pracował na suitach podczas komponowania, albo że stało to w sprzeczności z główną ideą soundtracku jako chronologicznego doświadczenia filmowego. Różnicę czyni końcówka albumu przedstawiająca utwory z Lebo M, stojące niejako „obok” filmu.



Wśród całej gamy zamieszczonych na krążku kawałków największą uwagę miłośnika muzyki filmowej koncentrują oczywiście nowe wykonania znanych utworów Hansa Zimmera. I tutaj obok wspomnianego wcześniej Stempade warto również zwrócić uwagę na uroczo zaaranżowane Rafiki’s Fireflies oraz zyskująca zupełnie nowy blask sekwencja z finalnej konfrontacji. Mając w kolekcji specjale wydanie ścieżki dźwiękowej do pierwszego Lwa („The Legacy Collection”) można porównać ilość i jakość zmian jakie zaszły w obu tych kompozycjach.



Dotykając kwestii porównań nie sposób również nie odnieść się do polskiej edycji soundtracku, która dostępna jest jako jedyna opcja wyobru na naszym rynku. Zupełnie jak w przypadku anglojęzycznych songów, tak i tutaj jest pewien niedosyt i tęsknota za aktorami udzielającymi się w animacji z 1994 roku. Najbardziej odczuwalne jest to chyba w kontekście duetu Timona i Pumby, gdzie brakuje charyzmy w kreowaniu tych postaci.



I tym oto sposobem wracamy do pytania, jakie zadałem kilka akapitów wyżej. Po co to wszystko? Po co poprawiać coś, co wydaje się idealne? Włodarze Disneya zasłaniają się górnolotnymi hasłami, proklamując szczytne idee przywracania współczesnym odbiorcom niegdysiejszych klasyków. Ale wszyscy doskonale zdają sobie sprawę o jaką kasę toczy się gra. Widząc ile dolarów przynoszą każde kolejne remaki – ot chociażby takie, jak Król Lew – trudno się dziwić studiu Disneya, że robi to, co robi. Tylko odnoszę wrażenie, ze za kilka lat nikt nie będzie pamiętał o tych dopieszczonych pod względem wizualnych, ale pozbawionych dziecięcej magii, kopiach. I obawiam się, że to samo tyczyć się będzie również muzyki.


Najnowsze recenzje

Komentarze