Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Lunn, Eivør Pálsdóttir

Last Kingdom, the (Upadek królestwa)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 18-11-2018 r.

Seriale z gatunku „historical fiction” mają się ostatnio bardzo dobrze. Po wielu zwieńczonych sukcesem projektach stacji HBO oraz History Channel, coraz śmielej poczynają sobie również inne podmioty. Na fali popularności takich projektów, jak Tudorzy, czy Wikingowie, wyrasta nam kolejny periodyk kierowany dla miłośników średniowiecznych klimatów. Upadek królestwa (The Last Kingdom) to oparta na powieściach Bernarda Cornwella, historia Uhtreda, sieroty po Saksończyku, który wychowuje się w rodzinie wikingów. Jak wpłynie to na jego postawę w kluczowych dla pobratymców momentach? O tym przekonujemy się w składającym się z trzech sezonów periodyku. Serialu, który swoim sposobem narracji oraz treścią nie wydaje się jednak tworem zbyt atrakcyjnym dla statystycznego, polskiego widza. Może właśnie dlatego rynkowy wojaż Upadku królestwa przemknął u nas bez większego echa, co w sumie nie powinno dziwić. Periodyk od BBC jest dosyć średnio absorbującym widowiskiem, do którego dosyć długo trzeba się przekonywać.

Prawdopodobnie w ogóle bym sobie głowy nie zawracał tym przedsięwzięciem, gdyby nie fakt, że na rynku muzycznym ukazał się album ze ścieżką dźwiękową do serialu Upadek królestwa. Odpowiedzialny za nią John Lunn znany był mi głównie z dosyć solidnych opraw muzycznych do Downton Abbey. Zatem sięgnięcie po jego kolejne dzieło wydawało się sprawą oczywistą. Ale to, co zastałem na godzinnym krążku od Sony Classical nie było już tak oczywiste. Ale po kolei.

Już na etapie projektowania zarysu ilustracji do Upadku królestwa John Lunn wiedział, że nie będzie to typowa, klasyczna w rozumieniu, ścieżka dźwiękowa. Dramaturgia kompozycji miała się opierać na eksperymentatorskim łączeniu elektronicznych, analogowych brzmień z tradycyjnymi formami muzycznego wyrazu. Całość wydawała się jednak zbyt szorstka i jałowa, aby udźwignąć to, co dzieje się na ekranie. Postanowiono więc odnieść się do elementu kulturowego – szeroko pojętej etniki, którą w partiach wokalnych i specyficznych stylizacjach muzycznych, miała dopełnić farerska śpiewaczka i kompozytorka, Eivør Pálsdóttir. Ikona tamtejszego folku przetwarzanego przez współczesną popkulturę doskonale odnajdywała się w realiach, jakie narzucać miał serial. I szkoda, że nie wykorzystano tego w należyty sposób.



Niezwykle trudno wypowiadać się o produkcie, który dosłownie ginie pod naporem innym bodźców audiowizualnych. Już kwestia spottingu daje do zrozumienia, że poza scenami akcji oraz fragmentami popychającymi wybrane wątki do przodu, niewiele się tu dzieje pod względem muzycznym. A jak już nawet ścieżka dźwiękowa dochodzi do głosu, to zaczyna przemawiać językiem, który trudno pogodzić z poetyką obrazu. Elektroniczne, ambientowe tło, z którego okazjonalnie przedziera się orkiestrowa dramaturgia – to uniwersalna recepta wystawiana hojnie przez kompozytora. Udział duńskiej wokalistyki wydaje się tutaj znikomy. Jeżeli już nawet wybrzmiewa w jakiejś scenie, to bez większego przekonania i emocji. Wyjątek stanowi czołówka serialowa, opatrzona wokalem Eivør. Pozostałe fragmenty oprawy muzycznej nie są już tak absorbujące. Właściwie ledwo wywiązują się ze swoich ilustracyjnych powinności, stawiając formę znacznie wyżej aniżeli treść tego dzieła.



Są to wrażenia, które towarzyszyły mi podczas wertowania kilku pierwszych odcinków serialu Upadek królestwa. Jak było dalej? Trudno powiedzieć, bo swoją przygodę z tym widowiskiem zakończyłem bardzo szybko. Męczące było to doświadczenie, w żadem sposób nie usprawiedliwiające braków pomysłu na rozwinięcie historii. I przyznam szczerze, że wejście w ten średniowieczny, serialowy świat podyktowane było nie tyle chęcią bezpośredniego zmierzenia się z nim, ale potrzebą konfrontacji z tym, co usłyszałem wcześniej na albumie soundtrackowym. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że płyta jest produktem zupełnie oderwanym od serialowej rzeczywistości.

Zacznijmy od tego, że idea wyprodukowania albumu soundtrackowego wyszła nie od samych twórców muzyki, ale od decydentów studia Carnival Films odpowiedzialnych za serial. To oni skłonili Lunna i Eivør do dokonania odpowiedniej selekcji score’u. Proces ten zakończył się stworzeniem zupełnie nowego, wyrwanego z ram i czasoprzestrzeni serialowej, materiału muzycznego. Owszem, część propozycji muzycznych nawiązywała do tematów i fragmentów słyszanych w serialu, ale całość można było traktować jak swoistego rodzaju image album. Tym bardziej, że na potrzeby soundtracku od podstaw nagrano wszystkie wybrane fragmenty. Utrzymana w celtycko-nordyckim duchu, kompozycja, zupełnie nie przypomina tworu filmowego, w klasycznym tego słowa rozumieniu.

Kiedy po raz pierwszy wertowałem zawartość krążka od Sony Music, na myśl nasuwała mi się pewna osoba, która wiele lat temu popularyzowała swoją twórczością muzykę celtycką. Mowa o Loreenie Mckennitt, której absorbujący wokal świetnie uzupełniany był nastrojową, czasami narkotyczną muzyką. Dokładnie tak samo do swojego produktu podeszli John Lunn oraz Eivør. Partie wokalne stały się osią wokół której budowana jest cała, muzyczna historia. Zasadniczą różnicą jest jednak paleta wykonawcza. Podczas gdy repertuar Mckennitt oscylował wokół bardziej akustycznych instrumentów, muzyka Lunna ewidentnie dobrze radzi sobie z retro elektroniką. Analogowe, czasami dosyć surowe w treści, brzmienia, wydają się dosyć zachowawczym tłem dla nordyckich śpiewów. I choć nad efektem końcowym można kruszyć kopie, to nie ulega wątpliwości, że ten odważny miszmasz ma swój specyficzny urok.



Ma przede wszystkim klimat, który od pierwszych minut prezentacji muzyki z czołówki serialu zniewala i nie pozwala od siebie odejść na długi czas. Ten czas, w zależności od naszej tolerancji do podobnych wynurzeń, może idealnie pokrywać się z niespełna godzinnym czasem trwania albumu, lub zacząć nużyć snującej się końcówce. Daleki byłbym od nazywania The Last Kingdom albumem monotonnym, pozbawionym jakiejś głębi. Takowa kryć się może w enigmatycznym libretto, które dosyć szybko zaczynamy traktować jako kolejny element faktury muzycznej. To samo tyczy się wokaliz uszytych na miarę estetycznych standardów współczesnych performancji celtycko-nordyckiej etniki. Wszystko to składa się na szalenie miłe dla ucha, choć niezobowiązujące, doświadczenie muzyczne, składające się z dziewięciu odrębnych aktów.

Nieczęsto mam okazję to powiedzieć, ale The Last Kingdom, to jeden z tych albumów soundtrackówych, który absolutnie nie potrzebuje do szczęścia swojego kontekstu wizualnego. Mało tego. Jego pierwotne źródło pochodzenia trudno nawet nazwać gatunkowym średniakiem spełniającym pewne ilustracyjne powinności. Może więc lepiej darować sobie wyprawę do IX-wiecznej Anglii i od razu sięgnąć po rzeczony krążek? Będzie on miłą odskocznią od klasycznie produkowanych soundtracków.


P.S. Słuchając tego albumu nie mogłem opędzić się od myśli, że jest to płyta, którą nasz nieodżałowany kolega redakcyjny, współtwórca portalu FilmMusic.pl, Mariusz Tomaszewski, przyjąłby z wielkim entuzjazmem. Jako miłośnik celtyckich brzmień i twórczości m.in. Loreeny Mckennitt miałby tu na czym ucho „zawiesić”. Jemu więc dedykuję tę recenzję.

Najnowsze recenzje

Komentarze