Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
David Hirschfelder

Legend of the Guardians: The Owls of Ga’Hoole (Legendy sowiego królestwa…)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 18-10-2010 r.

Z nieukrywaną radością przyjąłem fakt, iż z jakichś powodów, przynajmniej przy okazji animowanej Legend of the Guardians, reżyser Zack Snyder postanowił zrezygnować ze współpracy z Tylerem Batesem, kompozytorem cieszącym się wśród fanów muzyki filmowej chyba najmniejszą sympatią (jak najbardziej słusznie). Zamiast niego postawił czy też producenci postawili na Davida Hirschfeldera, kompozytora z Antypodów, który 2 lata wcześniej dał się zapamiętać dzięki bardzo udanej ścieżce dźwiękowej do epickiej Australii, a miał już także na koncie dwie nominacje do Oscara z drugiej połowy lat 90-ych. Ostateczny efekt jego pracy to muzyka na pewno o wiele lepsza niż taka, jaką mógłby dać Bates (acz Australijczyk pewnie i z zamkniętymi oczami pobiłby w tej mierze dotychczasowego pupilka Snydera), ale też lekkie rozczarowanie, bo wydawało się, że Hirschfelder do gatunku epickiego fantasy made in Hollywood będzie w stanie wnieść jakiś powiew świeżości prosto z Australii. Może jednak po kolei.

Legendy sowiego królestwa: Strażnicy Ga’Hoole będące ekranizacją mało znanej u nas serii książek Kathryn Lasky pokazują, że nietuzinkowe kadry 300 czy Strażników to nie był przypadek. Snyder ma wyczucie i potrafi zachwycić widza pięknymi obrazami z dopracowanymi detalami, cudownie podanymi w 3D, w którym fetysz reżysera do zwolnionych ujęć sprawdza się wybornie. Muzyka nie odstaje na szczęście od wizualnego piękna i już pierwsze sceny filmu z napisem tytułowym, w których Hirschfelder wprowadza główny temat, to jest to, co miłośnicy filmówki kochają najbardziej. Później może aż tak wspaniałe oddziaływanie muzyki nie jest zachowane, jednak generalnie score sprawuje się bardzo dobrze i sprawdza się nawet wrzucenie między niego dwóch utworów z mistyczną wokalizą Lisy Gerrard: The Host Of Seraphim zespołu Dead Can Dance oraz Coming Home napisany wspólnie z Harrym Gregsonem-Williamsem (żadnego nie umieszczono na albumie dostępnym w formie download-mp3; pierwszy z nich znalazł się w trudnodostępnym wydaniu CD). Jedyny drobny zgrzyt to promująca film piosenka To the Sky. Sama w sobie nie jest zła, ot, kawałek melodyjnego popu, który nawet pasuje do stylistyki napisów końcowych. Tylko po co jeszcze Snyder wepchał ją w środek filmu to nie wiem. Zdecydowanie nie pasuje ona do stylistyki score Hirschfeldera i burzy nieco baśniowy klimat.

W filmie Hirschfelder radzi sobie bez zarzutu, jednak na płycie jest już troszkę gorzej. Daje o sobie znać często dość ilustracyjny charakter kompozycji, a w kilku momentach zdarza się nawet ocieranie o mickey-mousing. Brak większej ilości silnych tematów (ten jeden główny często jest przywoływany na lejtmotywicznej zasadzie) także nie ułatwia kontaktu na lini słuchacz – muzyka. Niby nie brakuje bardziej melodyjnych, emocjonalnych momentów, można wskazać jeden-dwa motywy poboczne (ale raczej po dogłębnym odsłuchu krążka, niż po wizycie w kinie), nieźle wypada muzyka akcji… wszystko to jednak umiejscowione fragmentarycznie w poszczególnych utworach pomiędzy bardziej ilustracyjnymi elementami i trudno mówić o jakichś prawdziwych highlightach soundtracku. Myślę, że dla miłośników klasycznego filmowego brzmienia nie stanowiłoby to większego problemu, gdyby nie fakt, że… to wszystko właściwie już było. Oczywiście Hirschfelder to nie Bates, by dopuszczać się ordynarnych plagiatów i nawet często wskazywane podobieństwo głównego tematu do melodii z czołówki The Amazing Stories autorstwa Johna Williamsa, można chyba uznać za dzieło przypadku wynikające z ogólnej tendencji Legend sowiego królestwa do bycia ścieżką bardzo dla gatunku typową, przewidywalną, szablonową. Jak mawiają Amerykanie: „generic”.

Obok nieskomplikowanego melodyjnie tematu, także wiele innych fragmentów przypomina rozwiązania stosowane w kinie spod znaku magii i przygody przez Johna Williamsa, jego podejście do instrumentacji, lejtmotywicznych struktur, kontrapunktów itp. Inne z kolei fragmenty to wypisz-wymaluj James Horner, zwłaszcza baśniowy chór i dramatyczne smyczki z The Boy Was Right. Mimo to, Hirschfelder nawet na płycie się broni. Broni się przede wszystkim nienaganną stroną techniczną. Użycie orkiestry, chóru i solistów jest dokładnie takie, jakie winno być w ścieżkach fantasy. Brzmienie nie jest monotonne, jest w tym koloryt, którego tak wielu ścieżkom dziś brakuje, kompozytor potrafi sięgnąć tu i ówdzie po etniczne piszczałki, klawesyn, duduk czy harfę i wykorzystać je w wyrazisty sposób. I choć wszystko to w tym gatunku muzycznym klisze, to korzysta z nich Australijczyk z klasą i wyczuciem. Jego dzieło nie jest mdłe ani płaskie, jakie pewnie na jego miejscu popełniłby mniej zdolny kompozytor podążający tą samą drogą.

Jestem przekonany, że score Hirschfeldera znajdzie swoich entuzjastów. Po pierwsze wśród tych najbardziej zauroczonych filmem. Po drugie wśród osób, którym taka stylistyka odpowiada a nie zjadły jeszcze zębów na muzyce Williamsa czy Hornera z lat 80-90-ych. Po trzecie wreszcie wśród tych najbardziej za tego typu partyturami stęsknionych, mającym na tyle dość ilustrowania mitów i baśni przy pomocy gitarowych riffów i innych modernistycznych brzmień, że kupujących w ciemno nawet wszelakie „generic”. Jeśli jesteście w jednej z tych grup to Legend of the Guardians polecam wam bez wahania. W przeciwnym razie bardziej doradzałbym zapoznanie się z muzyką Australijczyka połączoną z pięknymi kadrami filmu Snydera. Mimo wszystko oczywiście kompozycja Hirschfeldera to dzieło bardzo solidne i należy mu się pozytywna nota.

Najnowsze recenzje

Komentarze