Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler, Breton Vivian

Five Feet Apart (Trzy kroki od siebie)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-05-2019 r.

Stella jest z pozoru normalną nastolatką, która prowadzi aktywne życie w social media. Głównie tam, ponieważ większość czasu spędza w szpitalu walcząc z dosyć rzadką chorobą płuc zwaną mukowiscydozą. Pojęcie dotyku jest dla niej abstrakcją, gdyż każdy kontakt z innym człowiekiem to wielkie ryzyko powikłań lub ewentualnej śmierci. Kiedy w szpitalu w jakim przebywa, poznaje chorującego na tę samą chorobę Willa, jej dotychczasowe, reżimowe podejście do planu dnia wali się niczym domek z kart. Między nimi rodzi się miłość, której tragiczną konsekwencją może być śmierć. O tyle, o ile nie będzie się przestrzegać zasady „dwóch metrów” – odległości pozwalającej na zniwelowanie ryzyka zakażenia krzyżowego. Bestsellerowa powieść Rachael Lippincott pod tytułem Trzy kroki od siebie (Five Feet Apart) stała się podstawą do scenariusza najnowszej filmu Justina Baldoni. Obrazu, który zupełnie jak książka okazał się komercyjnym hitem, ale już artystycznym niekoniecznie. Krytyka i widownia punktuje słabostki wynikające z kliszowych zagrywek fabularnych oraz dosyć rozwlekłej narracji. Natomiast najbardziej chwaloną cząstką tego przedsięwzięcia są przede wszystkim kreacje aktorskie z głównym bohaterami na czele.



Do chwalonych elementów tego dramatu o zabarwieniu romantycznym można by było również podciągnąć ścieżkę dźwiękową, choć nie samą ilustrację. Muzykę dzieloną na dwie sfery działania. Pierwsza, oczywista w tego typu młodzieżowych produkcjach opiera się na piosenkach zaczerpniętych z przebogatego zbioru gatunku indie pop i rock. W obrazie Baldoni pojawia się ich co nie miara i to one kradną tutaj najwięcej uwagi, rzutując przy okazji na drugiej sferze działania muzyki – oryginalnej ścieżki dźwiękowej. Takowa (w jej finalnym kształcie) nie budziłaby większego zainteresowania gdyby nie fakt, że stworzona została przez kompozytora, którego nijak do tej pory nie można było utożsamiać z tego typu kinem. Dramaty należą do rzadkości w repertuarze Briana Tylera i choć w opasłej filmografii wynaleźć możemy takie tytuły, jak Standing Up, to jednak sam wątek romantyczny w kontekście walki z chorobą był niejako odkrywaniem nowych horyzontów w przypadku Briana Tylera. Jak Amerykanin poradził sobie z tym zadaniem?



Można powiedzieć, że całkiem nieźle, choć daleko mi do wielkiego zachwytu. Tym bardziej, że nie jest to tylko i wyłącznie jego zasługą. Do współpracy w realizacji tego trudnego zadania zaprosił bowiem swojego kolegę, Bretona Viviana, który od jakiegoś czaru robi u niego jako aranżer elektroniki i akustycznych instrumentów. Po raz kolejny więc Brian Tyler stawia swojego współpracownika na świeczniku, dając mu możliwość wypłynąć na szerokie wody. Czy taką kompozycją ma szansę rozkręcić swoją karierę? Wątpliwe. Ścieżka dźwiękowa jaką stworzyli jest bowiem typową muzyką tła, której bytność uwarunkowana jest pusta przestrzenią pozostawioną przez rozmieszczone po filmie piosenki oraz prozaiczną potrzebą uwypuklenia pewnych wątków dramaturgicznych.


Duet kompozytorski bynajmniej nie podszedł do tego zadania w sposób olewaczy. Starali się stworzy język muzyczny zbieżny z tym, co prezentowały sobą wykorzystane przez reżysera piosenki, zacierając w ten sposób cienką granicę pomiędzy tymi dwoma elementami warstwy muzycznej. Tworzona w stylu indie, muzyka ilustracyjna, angażuje typowe dla tego typu tworów brzmienia. W pierwszej kolejności jest to więc dźwięk fortepianu oraz przetworzonych na różnoraki sposób, gitar. Dorzucona do tego zestawu ambientowa elektronika oraz przepuszczone przez odpowiednie filtry cymbały i wokalizy, uzupełniają sferę aranżacyjną. Dosyć skromną jeżeli weźmiemy pod uwagę dotychczasowe projekty stojącego na czele tego przedsięwzięcia, Briana Tylera. I takie też wrażenie pozostawia po sobie finalny efekt w postaci muzyki ilustracyjnej. Dosyć stonowanej zarówno w treści, jak i nastroju. Choć nie brakuje pogodnych, okraszonych żywszym bitem fragmentów o zabarwieniu romantycznym, to jednak dominuje poczucie smutku i melancholii. Nastroje te determinuje obecność jednego, ale dosyć klarownie zarysowanego motywu głównego, który odnosi się zarówno do sytuacji chorobowej głównej bohaterki, Stelli, jak i rodzącego się uczucia między nią, a Willem. Odmieniany (motyw) przez wiele różnych, aranżacyjnych przypadków, jest dosyć silnym spoiwem łączącym te nie zawsze łatwe w obyciu utwory. Pocieszającym jest fakt, że w filmie znajdują one swoje mocne oparcie w obrazie, nie zawsze dając o sobie znać lub rozmywając się w natłoku piosenek. Są jednak momenty, kiedy muzyka ilustracyjna otrzymuje szansę przejmowania dramaturgicznej inicjatywy, ale na ogół panuje przeświadczenie o dosyć anonimowej treści i funkcjonalnej roli partytury kompozytorskiego duetu Tyler & Vivian.

Tego typu ilustracje zazwyczaj zyskują swój nowy blask kiedy wyrwie się je z ram filmowych, by przy odpowiedniej selekcji oraz edycji, błyszczały w formie indywidualnego słuchowiska. Niestety w przypadku Tylera oznacza to dosłowne wyrwanie całości kompozycji, ułożenie wszystkiego w kolejności od najbardziej do najmniej nośnych fragmentów i nazwanie tego „oryginalnym soundtrackiem”. Niestety ten godzinny (zapewne kompletny) score, jaki proponuje nam Tyler, to aż nazbyt wiele, jak na tego typu snujące się i smęcące granie. Niemniej jednak i wśród tego zestawu zdarzają się fragmenty, do których można, a nawet warto powracać.

Jednym z nich jest otwierająca album, tematyczna suita, zamknięta w tytułowym Five Feet Apart. Odrobina ciepła w postaci pogodnego aranżu tego motywu z Hello World czy Hide and Seek daje zastrzyk energii na bardziej stonowane fragmenty, jakie czekają nas w dalszej części słuchowiska. W wielu momentach można odnieść wrażenie że za tego typu dźwiękami swoją twórcy bardziej obeznani z gatunkiem indie, jak Rob Simonsen. Fasadę imitatorstwa (nie bójmy się użyć tego sformułowania) burzą typowe dla Tylera, melodyczne idiomy. Charakterystycznie skonstruowany temat przewodni jest bowiem wypadkową wielu podobnych tworów w dorobku Amerykanina. Nie przeszkadza to bynajmniej w odpowiednim modelowaniu nastrojów i ślizganiu się po różnego rodzaju brzmieniach. Najbardziej doświadczamy tego w środkowej części albumu. Miotając się pomiędzy ciepłymi, romantycznymi frazami, a smutnymi, wyciszonymi fragmentami docieramy do bardzo emocjonującego finału we flagowym dla tego soundtracku utworze Breathe. Poprzedza go seria snujących się i totalnie zbędnych, underscoreowych kawałków. Album kończymy natomiast piosenką Katie Davis, My Baby Just Cares for Me.

Cóż, Brian Tyler dalej nie przestaje zaskakiwać. Po serii jazzowo-swingowych prac przychodzi pora na coś zupełnie innego – zanurzonego w ambiencie i stylistyce indie. I choć jako ilustracja filmowa sprawuje się to wszystko całkiem poprawnie i ma potencjał do skupiania uwagi indywidualnego odbiorcy, to jednak sposób, w jaki zaprezentowano tę muzykę na soundtracku daleki jest od oczekiwań miłośników tego typu brzmień. Dłużący się, nierówny album będzie więc jedynie kolejną ciekawostką w coraz bardziej zróżnicowanym warsztacie Briana Tylera.


Najnowsze recenzje

Komentarze