Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jed Kurzel

Overlord (Operacja Overlord)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-12-2018 r.

Filmów o bohaterskim lądowaniu Aliantów w Normandii powstało już aż nadto. Po co więc kolejny? Takie pytanie z uśmiechem na twarzy mogą odpowiedzieć twórcy Operacji Overlord z J.J. Abramsem jako producentem na czele. Film traktujący o grupce spadochroniarzy przeprowadzającej niezwykle ważną dla całej operacji Overlord, misję. Mają zniszczyć radiostację ulokowaną w wierzy kościoła w małym, francuskim miasteczku. Kiedy po silnym ostrzale, nielicznym udaje się dotrzeć na miejscu, okazuje się, że placówka nadawcza jest w gruncie rzeczy tajnym laboratorium, w którym dokonywane są dziwne eksperymenty. Opis niczym z jednej z misji popularnej gry Medal of Honor, ale nie dajmy się zwieść. Tematyka wojenna jest tylko fasadą do snucia kolejnych, przerażających wizji końca świata. Tym razem z rąk niemieckich Nazistów pracujących nad pewnym interesującym specyfikiem. Jego właściwości poznajemy mniej więcej w połowie widowiska, kiedy na jaw wychodzi cała intryga. Z brutalnego kina wojennego przechodzimy więc do jeszcze brutalniejszego thrillera grozy, spowitego płaszczykiem fantastyki. Ale jakiej! Cieszy ogromnie, że twórcy eksperymentują z formą, chociaż daje się zauważyć drobne rysy na tym pozornie nieskazitelnym dziele. Spora część podejmowanych wątków jest gatunkową kliszą, co ostatecznie nie przeszkadza w czerpaniu umiarkowanej przyjemności z oglądania tego obrazu.

Z filmem tym, jak i muzyką do niego powstałą, wiąże się pewna ciekawa historia. Jeszcze na etapie produkcji Internet huczał od plotek, że Overlord ma być kolejną odsłoną serii Cloverfield. Wszyscy miłośnicy tego uniwersum spodziewali się więc angażu Beara McCreary – twórcy opraw muzycznych do dwóch poprzednich filmów. Kiedy jednak plotki te zdementował J.J Abrams, a świat obiegła informacja, że muzykę skomponuje Jed Kurzel nastąpiła głęboka konsternacja. Niejeden gorzko zapłakał mając w pamięci średnio udane ścieżki dźwiękowe do Obcego Przymierze czy też wcześniejszej adaptacji gry Assassin’s Creed. Szanse na klasyczny w brzmieniu, orkiestrowy score, którego naturalnie można się było spodziewać po tego typu gatunkowym tworze, stopniały do minimum. Ale czy efekt końcowy był ziszczeniem najczarniejszych wizji o muzycznej padlinie?

Po części tak, bo gdy weźmiemy pod uwagę analogiczne twory gatunkowe, Operacja Overlord nie jest niczym wybitnym. Mowa głównie o tematyce, choć również o specyficznym klimacie, który udziela się nie tylko podczas oglądania filmów, ale i przesłuchiwania soundtracków w domowym zaciszu. Ja swoją przygodę z Overlord zacząłem właśnie od soundtracku i to był mój największy błąd. Materiału tam zawartego, mimo dosyć optymalnego czasu trwania, nie dało się przetrawić bezproblemowo. Zimne, elektroniczne tekstury i agresywna, tworzona w zimmerowskim duchu, muzyczna akcja, wydawały się aż nazbyt pretensjonalne. Wirtualny album odstawiłem więc na bok z myślą, że raczej do niego nie powrócę. Po obejrzeniu filmu moja surowa ocena musiała ulec rewizji.


Zacznijmy od tego, że film Juliusa Avera nie jest typowym kinem wojennym z elementami grozy. Już od pierwszych minut czujemy, że coś jest nie tak w tym świecie przedstawionym. I wycofana w tło, zimna, oparta na elektronicznych bitach i teksturach, muzyka, jest tego najlepszym dowodem. Pod względem aranżacyjnym panuje okropna bieda. Widz karmiony jest ochłapami tematów, które zyskują na znaczeniu dopiero w późniejszym czasie. Po dosyć dynamicznie zmontowanej sekwencji przedzierania się za linię wroga i desantu, następuje chwilowe rozprężenie i budowanie napięcia za pomocą długich ujęć i równie przeciągłych fraz smyczkowych. Wszechogarniający mrok jest dobrym towarzyszem równie skąpych orkiestracji, które tym razem starają się trzymać na dystans wszelkie elementy syntetyczne. Do takowych powracamy w dalszej części ilustracji, kiedy odkrywamy wszystkie fabularne karty. To właśnie przerażające eksperymenty prowadzone w tajnym, podziemnym laboratorium, obligują kompozytora do sięgania po bardziej nowatorskie rozwiązania. Do łask powraca więc elektronika z całym jej postprodukcyjnym orężem. Zapętlone, fałszujące frazy, sprawiają wrażenie oderwania od rzeczywistości. I coś w tym jest. Poetyka samego filmu zmienia się, kierując uwagę widza z typowo militarystycznych działań na element grozy. Właśnie ten moment przekształca intymną, oszczędną w treści ścieżkę dźwiękową w toporną ścianę dźwięku. Nie zrozumcie mnie źle. W warunkach filmowych znajduje ona swoją rację bytu. Choć nie posiada właściwości światotwórczych, to jednak stosunkowo dobrze radzi sobie z racjonalizowaniem pokrętnego świata przedstawionego. I tutaj kończą się peany pod adresem Jeda Kurzela.



Album soundtrackowy jest już innego rodzaju doświadczenie. Mimo, jak już wcześniej wspomniałem, korzystnego czasu prezentacji, wirtualne słuchowisko wydane przez Paramount Music, to istna droga przez mękę. Początkowe utwory nie zwiastują tego, co będzie się działo w dalszej części kompozycji. Ale przekroczenie zarysowanego wcześniej rubikonu między kinem wojennym, a grozą, rzuca nas w wir paskudnego w formie i treści, akcyjniaka. Szczególnie irytująca wydaje się maniera podpierania wszystkiego pulsującymi bitami i ostinatami, które w wykonaniu Kurzela kojarzą się z równie mało ambitną w wymowie ilustracją do Assassin’s Creed. W całym tym aranżacyjnym chaosie na palcach u jednej ręki wyszczególnić można momenty, kiedy ścieżka dźwiękowa jakkolwiek intryguje. Takowym może być scena wskrzeszenia jednego z żołnierzy. Muzyka Kurzela działa na wyobraźnie zarówno widza mierzącego się z obrazem, jak i słuchacza wertującego score w domowym zaciszu. Cóż z tego skoro później powracamy do wypranej z emocji i jakiegokolwiek polotu, odtwórczej sieczki. W mniejszych lub większych męczarniach docieramy więc do finału kwitowanego mdłą, elegijną laurką.

I mimo wszystkich walorów ilustracyjnych i niezłej korespondencji ścieżki dźwiękowej Kurzela z obrazem, można odnieść wrażenie, że dałoby się z tego projektu wycisnąć więcej. Tym bardziej ciekawi mnie co by było, gdyby do skomponowania partytury zaangażowano innego twórcę, ot chociażby na przykład Beara McCreary. Można snuć fantazję o takim czy innym aparacie wykonawczym, ale w świetle tego, co otrzymaliśmy, niewiele to zmienia. Szczerze odradzam kontakt z albumem soundtrackowym, ale jednoczesnie zachęcam do zmierzenia się z samym obrazem. Ot całkiem fajny gatunkowy miszmasz, przy którym całkiem miło spędzimy dwie godziny wolnego czasu.

Najnowsze recenzje

Komentarze