Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jóhann Jóhannsson

Mandy

(2018)
5,0
Oceń tytuł:
Daniel Aleksander Krause | 30-09-2018 r.

W lutym tego roku, po zaledwie kilku latach w wielkim świecie filmu, odszedł Jóhann Jóhannsson. Informacja ta wstrząsnęła nie tylko fanami, ale i światem muzyki filmowej, w którym islandzki kompozytor dopiero się przecież rozkręcał. 14 września premierę miał ostatni film, nad którym pracował. Mandy Panosa Cosmatosa to balansujący na granicy snu i jawy, klimatyczny, psychodeliczny horror. Film z Nicholasem Cage’em w roli głównej to istna wędrówka po narkotycznych stanach i kolejnych fazach szaleństwa, potęgowana przez znakomitą sferę audiowizualną. Jej głównymi składnikami są stylowe, przesycone kolorami zdjęcia Benjamina Loeba oraz niemniej intensywna muzyka Jóhannssona.

Charakter filmu z jednej strony zapowiadał zupełnie coś nowego w karierze Islandczyka, z drugiej strony doskonale przystawał do jego ambitnych preferencji. Autorski styl reżysera oraz iście kontemplacyjne, wolno snujące się kadry dawały możliwość eksploracji kolejnych nowych brzmień, co artysta zawsze wysoko sobie cenił. Słyszalny efekt twórczego procesu, zarówno w filmie jak i poza nim, nie pozostawia złudzeń – Jóhannsson czuł się w tym projekcie jak ryba w wodzie.

Nie zdziwi zapewne nikogo, że kompozytor skądinąd znany ze skłonności do sięgania po dronowe eksperymenty, również tutaj ich sobie nie odmówił. Znajome szerszej publiczności, dotychczasowe dzieła Islandczyka korzystały z elektronicznego instrumentarium jednak zdecydowanie skromniej – jako jednego z wielu elementów kreujących brzmienie. Mandy wręcz kipi od pulsujących podskórnie rytmów i przeszywających dreszczem szumów i trzasków, splecionych w całość ambientowymi pejzażami. Na tym jednak kompozytor nie poprzestał. Intrygującym, dopełniającym eksperymentalnego charakteru całości zabiegiem jest dołączenie doom metalowego brzmienia, wprowadzonego za sprawą gitarzysty zespołu Sun O))), Stephena O’Malleya. Ociężałe, charczące gitarowe riffy, basowe linie analogowych syntezatorów oraz przenikliwe, industrialne brzmienia dają spójną w swej brutalności dźwiękową mieszankę, trafnie akcentującą dziejące się na ekranie szaleństwa.

Wspomniana gitara posłużyła Jóhannssonowi również jako swoisty nośnik ludzkich emocji. Najwyraźniejszym tego przykładem jest prześliczny temat miłosny, pierwszy raz zaprezentowany w Mandy Love Theme. Kompozytor podszedł do melodii bardzo minimalistycznie, tworząc intymną atmosferę przy pomocy dialogu delikatnych brzdąkań gitary akustycznej oraz ciepłego brzmienia gitary elektrycznej, odsyłającej skojarzeniami do muzyki indie oraz post-rocka. Nastrojowa, romantyczna przygrywka w żadnym wypadku nie ociera się o banał, stanowiąc istotny, emocjonalny punkt zaczepienia w całej historii. Najpełniej wybrzmiewa prawdopodobnie w przeszywającym Death and Ashes, gdzie do niemal łkających gitarowych pociągnięć dołącza zawodząca melodia, zagrana na syntezatorze. Śliczna perełka.

Drugim charakterystycznym punktem score jest prosta, rytmiczna przygrywka, którą po raz pierwszy słychać w Starling. Ciężko nadać temu znamiona tematu; Jóhannsson wykorzystuje ją jako swego rodzaju puls całej opowieści. Na kanwie tego rytmu oparty został końcowy utwór, Children of the New Dawn, zdecydowany highlight całej płyty. Oldschoolowa elektronika łączy się tutaj z naleciałościami prog rocka w stylu Marillion, tworząc niejednoznaczny hymn plasujący się stylistycznie gdzieś pomiędzy tematami Johna Carpentera, a onirycznym nastrojem z filmów Lyncha.

Hermetyczna mieszanka stylów i inspiracji sprawdza się w filmie znakomicie. Choć nie brak tutaj ilustracyjnych highlightów i smaczków (przejmujące Death and Ashes czy pulsujące agresją Forging the Beast), przez gros czasu filmu jej ilustracyjna siła może zostać przez widza paradoksalnie niezauważona. Jóhannsson ogranicza melodyczne wynurzenia do niezbędnego minimum, przez co muzyka nie narzuca się w zbyt nachalny sposób. To jednak właśnie te ociężałe brzmienia gitarowych riffów oraz elektroniczne drony niemal przez cały seans nadają ton opowieści i bez nich film straciłby połowę swojej siły rażenia. Współtworzą DNA doświadczenia. To, co w filmie sprawdza się bezbłędnie nie jest w tym wypadku tak łatwo przyswajalne w odsłuchu poza nim. Bardzo rozsądnie skrojona płyta pozwala jednak nie zmęczyć się nadto ciężką, brzmieniową mieszanką, jednocześnie zawierając najważniejsze muzyczne smaczki.

Jóhann Jóhannsson ostatnim dziełem potwierdził swoją niezwykłą muzyczną pomysłowość. Kompozycja ta przez wzgląd na hermetyczne, niełatwe w obyciu brzmienie może nie zyskać zbyt wielkiego posłuchu. Niezależnie od muzycznych preferencji, nie można jej jednak odmówić błyskotliwej koncepcji oraz prawdziwie artystycznego sznytu. Kompozytor doskonale zrozumiał filmową materię, okraszając Mandy halucynogenną, sugestywną ilustracją, która również poza, a szczególnie po seansie ma słuchaczowi wiele do zaoferowania. Jest to dzieło artysty, który dopiero rozwijał się i największe szanse miał jeszcze przed sobą. Pożegnanie godne, którego nikt nie chciał. Tym bardziej więc warte zapamiętania.

Najnowsze recenzje

Komentarze